
Historia miasta to temat fascynujący - lubię przeglądać archiwalne dokumenty, zaglądać do starych gazet, że nie wspomnę o pożółkłych fotografiach. To w nich jest świat, który wielu wspomina z ogromną nostalgią.
Wracając jednak do kuchni i kulinarnej mapy miasta to...
"Banderoza" czyli sławna restauracja "Pod Sosnami" odrodziła się po pożarze, ale co się stało z barem "Express"? Ktoś wie, gdzie był i co serwował? przeglądając jedno z wydań "Budujemy samochody" natknęłam się na dziennikarską relację z knajpianego rajdu. Redaktor gazety relacjonował co i gdzie jest serwowane.
Na pierwszy ogień poszedł Bar Dworcowy.
- Wita nas nieśmiertelny bigos z mrożonkami, którego konsumpcji nie zaryzykowałaby żadna przedstawicielka kaczego rodu słynącego z wyjątkowego zdrowych i odpornych organów trawiennych - pisał tester starachowickich smaków. Cenę specjału również uważał za niestrawną - bo trzeba było zapłacić 120 zł.
W Dworcowym serwowano także zimny żurek z czerniejącym jajkiem, nie pierwszej świeżości kotlet mielony z chlebem. Popić to można było ciepłą mętnawą "Anią". Podróżnych do skorzystania z oferty nie zachęcały również wnętrza - zacieki na ścianach, rzadko sprzątane stoliki, zapach brudnej ścierki - sytuacji nie poprawiał wiecznie stojący zegar.
Nieco lepiej było w "Dworcowej". Miano restauracji do czegoś zobowiązywało.
- Znakomity ozorek, pieczeń w sosie chrzanowym, flaczki. Wszystko w dobrej cenie. Są nawet noże - zachwycał się degustator-dziennikarz. Co prawda nieco mu przeszkadzali lekko bełkoczący panowie, którzy - skryci przed wzrokiem personelu - raczyli się "czystą". W dodatku przyniesioną za pazuchą.
"Bar pod piątką" to nawet ja pamiętam. Lubiłam kopytka ze serem i bułką tartą. I nie mam pojęcia czy jadłam to razem, czy z bułką było to coś innego - ale wiem, że było pyszne.
Natomiast pan dziennikarz niespecjalnie był zadowolony przede wszystkim z cen "Baru pod Piątka"
- Placki ziemniaczane bardzo często są na wpół surowe. Trzeba mieć naprawdę sporo szczęścia, by w sosie pieczarkowym znaleźć pieczarki. Skromność jadłospisu jest tu wręcz żenująca. Najdroższa w całym mieście jarzynowa. brak naleśników, omletów, zup owocowych. Specjalnością baru są rozlatujące się pierogi nakładane wprost z zielonej miednicy - skarżył się autor.
Do tego problem z czystością. Brudne stoliki, wyszczerbione kubki, powyginane widelce i łyżki oraz towarzyszące konsumpcji - muchy - oto rzeczywistość Starachowic lat 80-tych.
Potraw kuchni regionalnej można było spróbować w restauracji "Zacisze". Serwowano tu między innymi żurek po kielecku, zupę świętokrzyską, a do tego całkiem zwyczajne pierogi i wątróbkę. Podobno najczęściej właśnie tu można było spróbować zupy owocowej. Inna rzecz, że polecano tu bywać w godzinach między 12 a 14, potem w lokalu rządzili piwosze.
Miniaturowe porcyjki niedosolonych potraw za słone ceny czekały na klientów w restauracji "Dancingowa". Nie zachęcało także lurowate piwko.
Nasz głodny redaktor najadł się, napił i nie zbankrutował w "Pyzie".
- Jasne, pastelowe barwy ścian, imponująca liczba dobrze utrzymanych kwiatów doniczkowych, w oknach ładne i czyste firanki, schludny bufet i zaplecze. Polecamy pyszne flaczki, prawdziwą zalewajkę, doskonałe zrazy i oczywiście golonkę. Jedynie reklamowany sok z marchwi mógłby być w ciągłej sprzedaży w zaspokajających popyt ilościach - napisał ukontentowany.
Sok z marchwi pamiętam i ja, ale nie z "Pyzy" a ze sklepu przy Reja. Było tam okienko, gdzie pani sprzedawczyni podstawiała szklaneczkę pod wyciskarkę, a potem piło się ten sok z pianką.
Poważnym mankamentem "Pyzy" był za to brak sanitariatów.
Wysokie noty zebrała kawiarnia "Bistro". Niezbyt wygórowane ceny za zrazy, gorące parówki, frytki - które wówczas był prawdziwym rarytasem. Dużym plusem okazał się spory wybór deserów i ciast, a także fakt, że nie sprzedawano tu piwa. Można było za to wypić kieliszek koniaku czy winka.
Nadszedł czas na "kwaterę rodzimych szpanerów" - jak pisał nasz reporter, czyli "Zodiak".
- Tłok, gwar, ciężki obłok papierosowego dymu,. Wśród gości młodzież, a właściwie nastolatki. Po pobieżnym przejrzeniu menu nasuwa się wniosek, iż jest ono zdecydowanie mniej atrakcyjne niż kelnerki - czytamy w ocenie lokalu. Jak jest tam dziś, możecie Państwo sprawdzić sami.
Autentyczne bliny - za całe 60 złotych, można było za to zjeść w cichym i sennym "Ustroniu". Podawane prosto z patelni z surówką z białej kapusty i sosem pieczarkowym smakowały podobno wyśmienicie.
W wierzbnickiej "Starówce" trzeba było się liczyć z zapachem strawionego alkoholu, dymem `popularnych" i wyziewami z kuchni. W gablocie zaś jaja w majonezie, sałatka włoska i śledzik.
W "Staromiejskim" jedzeniu towarzyszyły bijatyki, Jak pisał nasz niestrudzony łowca smaku - pod względem niechlujstwa i brudu lokal ten zajmuje pierwszą lokatę. W jadłospisie mielony i bigos.
W "Węgierskiej" tego nie było, tamtego nie było, była za to niechętna konwersacji kelnerka. W restauracji tej tatarem i pięćdziesiątką "żytniej" redaktor Marek Barański zakończył wizytowanie starachowickiej gastronomii.
Pamiętacie te lokale? Macie swoje ulubione? Podzielcie się wspomnieniami. W komentarzach na stronie, bo kto dziś listy do redakcji pisze....
Aneta Marciniak
Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Ten komentarz jest ukryty - kliknij żeby przeczytać.