Reklama

Miejskie historie okiem Anety Marciniak. Na chwilę przed likwidacją getta

Październik to czas, w którym wspominamy likwidację wierzbnickiego getta. Ten temat znają już Państwo od podszewki, więc dziś może zajmijmy się społecznością żydowską nieco inaczej - zerknijmy w jej codzienność.

Często nie lubimy myśli, że oni tu byli, ale pamiętajmy, że i nasze miasto nie było dla nich jakimś specjalnie wyjątkowym miejscem. Mało atrakcyjne, zalesione i słabo zaludnione - nie widzieli tu potencjału. Tak naprawdę to dopiero w początkach XIX wieku dzięki budowie dużych zakładów górniczo-hutniczych i spowodowanego tym wzrostu zapotrzebowania na towary i usługi, zaistniały tu dla nich sprzyjające warunki do egzystencji. A w związku z upaństwowieniem nie było także już (obowiązujących wcześniej) zakazów dotyczących osiedlania się w miastach kościelnych czy prywatnych. 

A zatem przybyli i zostali wśród nas. 

W roku 1860 Żydów w Wierzbniku było 144. na 544. mieszkańców. Tu żyją, pracują, tu także działają społecznie. W listopadzie 1920 roku firma Hermana Hellera ofiarowała pół miliona marek na budowę 7 klasowej szkoły powszechnej. W latach 30- tych Żydzi na równi z Polakami świadczyli na dozbrojenie armii i fundusz obrony przeciwlotniczej. 

Administracja miejska rejestrowała Żydów żyjących w Wierzbniku od roku 1907. Najwcześniejsze daty urodzenia wyszczególnione w rejestrze istniejącym w Urzędzie Stanu Cywilnego sięgają roku 1875. W roku 1940 w Wierzbniku urodziło się 56. dzieci żydowskich, w 1941 - 68. Ostatnie dziecko żydowskie urodzone w Wierzbniku (na liście zarejestrowanych) to Moszek Rosenberg - ur. 2 lipca 1942 roku.  

Zachowane rejestry potwierdzają, że najwięcej dorosłych Żydów trudniło się drobnym handlem - zawód kupiec - i rzemiosłem - krawiec, rzeźnik, rzadziej szewc. 

Ponad 90% społeczności Żydowskiej miała niemiecko brzmiące nazwiska. Trafiały się także nazwiska czysto polskie. Był to: Zachcińska, Wileńczyk, Pracownik, Borówka. Tu o przynależności narodowej świadczył tylko imiona, odpowiednio: Jachweta, Jankiel, Samson, Szlama i Chaja. 

Uchodzili za bogatych, chociaż to nielicznych zaliczyć można było do grupy zamożniejszej. Na pewno należał do niej wspomniany już wyżej Heller, mający w Starachowicach duży zakład drzewny, Eliasz Kelmanson - właściciel tartaku parowego, Mejlich Robinswich - wytwórca smoły i terpentyny. Wymienić możemy także takie nazwiska jak Lichtensztajn, do którego należała fabryka fornirów, Mojżesz Diament prowadzący do 1924 roku przy ulicy Iłżeckiej hutę szkła. To tyle, jeśli mówimy o ówczesnych przedsiębiorcach. Dodajmy do nich jeszcze właścicieli wieloizbowych budynków, Byli to Abram Rotbord z kamienicą przy Iłżeckiej, Majer Dawidowicz z domem przy Kolejowej 53, Lejbuś Winograd - Piłsudskiego 58. Jeśli kierować się szyldem, to do elity zaliczymy również Chaimę Zylbersztajn - właścicielkę "Hotelu Europejskiego". 

A potem przyszedł kres spokojnego życia. Wojna. Nastąpił czas ciężkiej pracy w zakładach. Żyd Jerzy Ros tak to wspomina:

- Owego dnia nasza grupa wróciła po nocnej zmianie z fabryki do baraków. Byliśmy u kresu sił i jak zwykle bez mycia się i bez jedzenia waliliśmy się na prycze, by zasnąć twardo. ze snu zbudzono mnie brutalnie, zostałem wygnany na apel. Okazało się, że trzech z naszej zmiany uciekło i w odwet mają rozstrzelać dziewięciu z nas. Zaspany, brudny, ze skórą na czole zaskorupiałą od hutniczego żaru, w łachmanach przez które przeświecało gołe ciało, stałem wśród innych w szeregu. Moja bluza była sztywna od soli fizjologicznej, której osad wyglądał jak szron na szybie. Pracując w żarze wypijałem podczas każdej zmiany do kilkunastu litrów solonej wody po czym, wskutek pocenia się, sól osiadała na odzieży. I oto po miesiącach szczęśliwej gry ze śmiercią moja karta odwróciła się. Ani moje blond włosy, ani szare aryjskie oczy, ani barczysta sylwetka, ani młodość nie stanowiły dziś atutu. Byłem śpiący po całonocnej mordędze, brudny i obdarty. Szpicruta uderzyła mnie lekko w ramię, a trupia czaszka spojrzała na mnie z esesmańskiej czapki zimnymi oczodołami. Razem z ośmioma innymi miałem zapłacić rachunek w ramach odpowiedzialności zbiorowej. Dano nam szpadle i kazano kopać wspólny grób. Do dziś nie wiem, kto powiadomił dyrekcję o planowanej egzekucji, faktem jest, że staliśmy już po kolana w rowie, gdy przyjechał szef zakładów produkcyjnych i kazał wystąpić tym, którzy pracują przy produkcji pocisków. Było nas dwóch. Ocaleliśmy. Na nasze miejsce weszło dwóch innych, starszych Żydów. Pół godziny później padła salwa. Dziewięciu ludzi zapłaciło za trzech. Wśród tych niewinnych ofiar jeden z nich zapłacił za mnie - tylko dlatego, że ja miałem lat 25, a on 50. Ocalałem, bo byłem młody. Ocalałem, bo pracowałem na gorącym oddziale, na którym niewielu wytrzymywało. Ocalałem, bo on nie mógł mnie tam zastąpić. Zastąpił mnie w jednym: w śmierci. 

Ja mogłem jeszcze popracować zanim i mnie w końcu wrzucą do dołu. Tu nic się nie marnowało. Ani kości, ani skóra, ani żaden inny śmieć. 

To, że żyję i mogę świadczyć prawdę tamtych dni, wynika z faktu, że na ołtarzu skrupulatności w 1944 roku w Herman Goering Werke w Starachowicach została złożona głowa steranego, obcego mi człowieka, który nie miał już sił pracować tak ciężko, jak ja. 

Aneta Marciniak

Aplikacja starachowicki.eu

Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.


Aplikacja na Androida Aplikacja na IOS

Obserwuj nas na Obserwuje nas na Google NewsGoogle News

Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!

Aktualizacja: 22/10/2024 18:00
Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 


Reklama

Wideo Starachowicki.eu




Reklama
Wróć do