
- Gdyby wróciły tamte czasy, to znów zakładałabym "Solidarność" - zapewnia Ewa Markowska współzałożycielka związku w Zakładzie Opieki Zdrowotnej. 40 lat od wydarzeń 1980 r. rozmawiamy z ludźmi, którzy zakładali wówczas pierwsze w PRL, niezależne od władzy, związki zawodowe.
- Nie pochodzisz ze Starachowic. Jak trafiłaś do naszego miasta?
- Tak, urodziłam się w Bukowcu. To niedaleko Kowar, gdzie mój ojciec pracował w kopalni uranu. Po trzech latach miał możliwość wybrania sobie miejsca pracy w dowolnym mieście w Polsce. Mama przed wojną mieszkała w Warszawie, ale po powstaniu już tam nie wróciła. Jej dwie siostry mieszkały w Starachowicach, dlatego rodzice zdecydowali, że przeniesiemy się do tego miasta i tak zostałam starachowiczanką. Ojciec od grudnia 1951 r. pracował w Fabryce Samochodów Ciężarowy. Ja uczyłam się w tzw. TPD-ówce, czyli szkole podstawowej Towarzystwa Przyjaciół Dzieci, która mieściła się w budynku obecnej SP nr 9. Tam też kontynuowałam naukę w Liceum Ogólnokształcącym. W trakcie mojej edukacji zostało ono przekształcone w II LO, którego ostatecznie zostałam absolwentką. Maturę zdałam w 1965 r.
Należałam do powojennego rocznika wyżowego, dlatego przez półtora roku nie mogłam znaleźć zatrudnienia. Z trudem, i nie bez wsparcia życzliwych ludzi, udało mi się dostać pracę w F.S.C.
W 1976 r. przyszła redukcja etatów. Niestety objęła również mnie. I znów dzięki pomocy dobrych ludzi znalazłam ja w Przemysłowym Zespole Opieki Zdrowotnej.
- Dziś pewnie tylko starszym mieszkańcom Starachowic mówi coś ta nazwa. Spróbuj przypomnieć co to było.
- Była to jednostka organizacyjna obejmująca opieką zdrowotną pracowników starachowickich zakładów pracy. Składała się z siedmiu przychodni rozrzuconych po zakładach na terenie miasta. Zatrudniała ok 200 osób, w tym lekarzy różnych specjalizacji, ok. 80 pielęgniarek oraz inny personel medyczny i niemedyczny. Opieką zdrowotną obejmowała ok. 30 tys. pracowników starachowickich zakładów. Ja zatrudniona byłam jako statystyk medyczny.
- Kończyły się lata 70-te. Jak wam się wtedy żyło?
- W 1968 r. wyszłam za mąż. Do 1975 r. mieszkaliśmy u moich rodziców. Oni w jednym pokoju, ja z mężem i dzieckiem w drugim, a siostra z dzieckiem w trzecim. Marzyliśmy o własnym mieszkaniu. I znów dzięki znajomościom (takie były czasy) udało się załatwić mieszkanie z puli zakładowej. Dwa pokoje z kuchnią przy ul. Na Szlakowisku. To był szczyt szczęścia! Mój mąż Tadeusz pracował w F.S.C. Był wytaczarzem. Zarabiał dobrze ale, co z tego jak wszystkiego brakowało. Po wszystko kolejki. Rodzice mieszkali na Majówce, niedaleko sądu. W pobliżu był sklep mięsny. Zakupy robiło się tak, że ojciec stawał w kolejce o godz. 22. 00). 0 5.00 rano dnia następnego zmieniała go mama, a o 9. przychodziłam ja z młodszym synem w wózku, starszym za rękę i stałam do skutku, nie wiedząc co uda się kupić. W kolejkach stały również dzieci. Korzystaliśmy oczywiście z nielegalnych dostaw mięsa od rolników. Przed świętami sami robiliśmy wędliny. Ale pamiętam też imieniny Tadeusza, na których podaliśmy tylko ryby, które on złowił i wspólnie zbierane grzyby w różnych postaciach, bo nic innego nie było. Do tego oczywiście bimber, bo alkohol również był na kartki. Dziś taka egzotyka mogłaby się nawet niektórym podobać. Wtedy niekoniecznie.
- Kiedy dotarło do ciebie, że w kraju dzieje się coś niezwykłego ?
- Oczywiście z zapartym tchem obserwowaliśmy co dzieje się na Wybrzeżu. W Starachowicach jako pierwsza w zakładaniu "Solidarności" "ruszyła" F.S.C., największy zakład w mieście. Tadeusz, który tam pracował, także zaangażował się w tworzenie związku. U nas zebranie w sprawie nowego związku zwołał dyrektor. Oczywiście nie chodziło mu o "Solidarność", ale o reżimowy związek. Jego statut zaprezentował znany dentysta Erazm Dębicki, przewodniczący związku branżowego. Spytałam co ewentualnie można w nim zmienić. Stanowczo odpowiedział, że absolutnie nic. Następnego dnia włożyłam biały fartuch, gdyż w ten sposób mogłam bez przepustki wejść na teren F.S.C. (mieliśmy tam trzy rejony, gdzie lekarze przyjmowali pacjentów) i udałam się do siedziby Komitetu Założycielskiego, który znajdował się w pobliżu naszej głównej przychodni przy ul. Radomskiej 35 (obecnie Med -Star).Tam spotkałam Olka Pańca. Poprosiłam go o statut "Solidarności". - Będziesz zakładać związek ? - spytał. - Nie wiem - odpowiedziałam zgodnie z prawdą.
- Nie powiedziałaś tak, ale też nie powiedziałaś nie. Co przesądziło, że jednak się zaangażowałaś?
- W domu zapoznałam się z dokumentem. W pracy pokazałam go zainteresowanym koleżankom. Miały wiele pytań. Postanowiłam zorganizować zebranie z udziałem przedstawiciela F.S.C., który mógłby udzielić odpowiedzi na ich pytania. Zebranie odbyło się w budynku przychodni przy ul. Radomskiej na parterze, w sali do ćwiczeń rehabilitacyjnych. Było nas kilkanaście. Z F.S.C. Przyszedł Jurek Głowacki. Rozmawialiśmy ok. półtorej godziny. Oczywiście dyrekcja nic o tym nie wiedziała. Na koniec jedna z uczestniczek, chyba pielęgniarka oddziałowa, zwróciła się do mnie abym podjęła się założenia "Solidarności" w P.Z.O.M. Ale ja wciąż nie mogłam się zdecydować. Poszłam do rodziców i im opowiedziałam. - Jak się ludzie zwrócili do ciebie to zakładaj - powiedział ojciec. Ale ja przecież miałam dwójkę małych dzieci i pracę, dom. I teraz jeszcze doszedłby związek. Obawiałam się, że nie dam rady, a jak już się w coś angażować, to na całego. - To my ci pomożemy- obiecali rodzice. Gdy to samo zadeklarował Tadeusz, zdecydowałam się.
- Jak się za to zabrałaś?
- Deklaracje dostaliśmy z F.S.C. Wspólnie Z Małgorzatą Cieślak zebrałyśmy podpisy chętnych do przystąpienia do związku. Poinformowałyśmy dyrekcję o powstaniu Komitetu Założycielskiego. Pewnego razu zostałam zaproszona na spotkanie do dyrekcji. Poszłyśmy we dwie z Małgosią, a tam już czekało kilka osób z dyrektorem Antonim Kamińskim, doktorem Ryszardem Starnowskim, sekretarzem Podstawowej Organizacji Partyjnej Janem Zającem, kadrową Zofią Walkiewicz i jeszcze innymi, których już nie pamiętam. Oczywiście wszyscy byli przeciwko tworzeniu "Solidarności". Non stop nas atakowali. Dr. Starnowski zażądał, żebym przekonała go do tego wniosku. Wtedy odpowiedziałam, że jak się sam nie przekona, to żebym nie wiem jakich argumentów użyła, to go nie przekonam i wtedy się skończyło. Nie było łatwo, Dr. Mieczysław Kadroński musiał zrezygnować z dodatkowej pracy lekarskiej, na milicji, bo taki warunek mu postawiono. Wybrał działalność w związku. No ale w końcu założyliśmy tę "Solidarność" . Potem zorganizowałyśmy wybory do Komisji Zakładowej. Ja zostałam przewodniczącą, a Małgosia Cieślak zastępcą. Do zarządu weszli jeszcze dr. Kadroński i Wiesława Paprot.
- Domyślam się, że dyrekcja wam nie pomagała?
- No nie specjalnie, ale też bardzo nie przeszkadzała. Nie mieliśmy nawet własnego pokoiku. Dokumenty związkowe trzymałam w swoim biurku. Mieliśmy za to własną tablicę informacyjną. Ktoś usunął ją tuż po wprowadzeniu stanu wojennego. Ale, z dyrektorem Kamińskim nawet dało się dogadać. Udało się to np. w sprawie środków higienicznych dla kobiet, które pozyskiwałyśmy z zakładowych źródeł, bo w kraju był przecież deficyt wszystkiego. I ten "przywilej " pozostał nawet po wprowadzeniu stanu wojennego. W sprawach pracowniczych, socjalnych (np. choinki, czy paczki świąteczne dla dzieci) gotowi nawet byliśmy współpracować ze związkami branżowymi.
- Jak przyjęliście wprowadzenie stanu wojennego?
- No cóż, dokumenty związkowe przekazałam mojej kierowniczce Zofii Życińskiej na je żądanie. Ale wcześniej dokładnie je zinwentaryzowałam, łącznie z finansowymi i taki spis sporządzony w dwóch egzemplarzach dałam do podpisu kierownicze. Po 89 r. nowa przewodnicząca K.Z Ewa Kiełek, zdołała na drodze sądowej odzyskać pieniądze związkowe. Dokumenty niestety przepadły. Legalna działalność związkowa oczywiście była niemożliwa. Ale przez cały czas miałam kilkanaście osób, które płaciły mi składki związkowe, które szły na podziemne wydawnictwa i inną działalność zdelegalizowanej "Solidarności". W tym gronie znajdowała się m.in. Bogusława Cybuch, żona Franciszka, działacza "Solidarności" kombatanckiej, a wcześniej żołnierza Armii Krajowej i konspiracji poakowskiej. Gdy zakładaliśmy związek była w sanatorium i nie zapisała się. Po powrocie do pracy też nie wstąpiła do żadnego ze związków. Dopiero 14 grudnia, dzień po wprowadzeniu stanu wojennego, przyszła do mnie i zażądała abym ją zapisała. - Nie będą mi tu "Solidarności" rozwiązywać! - obruszała się. Potem wspólnie z mężem bardzo zaangażowali w działalność podziemną . A pogrzeb pana Franciszka przerodził się wręcz w manifestację zdelegalizowanej "Solidarności". W tym gronie były również dr Stanisława Kornacka oraz Zofia Kaczor.
Od tamtych dni minęło wiele lat, zapomniałam wiele nazwisk osób, które w tym czasie aktywnie działały. Ale wiem jedno - nie żałuję ani jednego dnia! I jeśli miałyby się wrócić tamte lata, to na pewno znów zakładałabym "Solidarność" i działała w podziemiu.
ERPE
Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie