
- Wiem, że najwięcej emocji budziły spory z dyrekcją, ale my walczyliśmy przede wszystkim o sprawy pracownicze - mówi Andrzej Pryciak przewodniczący Komitetu Założycielskiego "Solidarności" w Miejskim Przedsiębiorstwie Komunikacyjnym. Dziś kolejna rozmowa z cyklu spotkań z ludźmi, którzy 40 lat temu tworzyli NSZZ "Solidarność" w Starachowicach.
- Liderami tworzącej się "Solidarności" byli w dużej mierze ludzie młodzi, ale Pan należy chyba do tych najmłodszych?
Rzeczywiście w lipcu 1980 r., czyli wtedy kiedy w Lublinie rozpoczęły się protesty robotnicze, kończyłam właśnie 24 lata, choć w naszym gronie jeszcze młodszy był Tomek Ofman. Mimo młodego wieku byłem już żonaty, a w maju tego roku urodziło mi się dziecko. Mieszkaliśmy u moich rodziców i wpłacaliśmy do spółdzielni na własne mieszkanie, a czekało się wtedy na nie latami.
- Pracował Pan w MPK, co to była za firma?
Miejskie Przedsiębiorstwo Komunikacyjne pełniło podobną rolę jak dziś nasz miejski przewoźnik czyli MZK. Zapewniało transport mieszkańcom naszego miasta i pobliskich miejscowości. W tym czasie mieściło się już nawet tam gdzie dziś. Było jednak dużo większe. Zatrudnionych tam było ok. 800 pracowników. Ja byłem elektrykiem. Pracowałem w systemie trójzmianowym.
- Interesował się pan polityką ?
Prawdę mówiąc to nie za bardzo. Byliśmy młodym małżeństwem, borykaliśmy się z innymi problemy. Miałem wuja, który codziennie słuchał Wolnej Europy i praktycznie o niczym innym nie dało się z nim rozmawiać. Od niego miałem trochę wiadomości, ale poza tym nie specjalnie.
- Kiedy dotarło do pana, że w kraju zaczyna się dziać coś niezwykłego?
W lipcu byliśmy w Ustce na wczasach, w ośrodku wypoczynkowym MPK. Tam trafiły w moje ręce pierwsze opozycyjne ulotki. Zabrałem je do Starachowic. Kolejny kontakt z rodzącą się opozycją miał miejsce już u nas i też poprzez ulotki. Pewnego dnia pracowałem na trzecią zmianę. Ktoś jadący samochodem od strony Tychowa rzucił na teren MPK ulotki, tak ok. 20. , ja tego nie widziałem, ale kolega który był na placu zebrał kilka. Dotarło to z pewnością również do dyrekcji, która spośród zaufanych pracowników wyłoniła coś w rodzaju straży (ok. 20. osób na jedną zmianę). Mieli oni za zadanie obok straży zakładowej czuwać nad tym co dzieje się na terenie zakładu.
- Dyrekcja zachowała czujność. Podobno nawet próbowała przejąć inicjatywę?
Z dzisiejszej perspektywy patrząc, wydaje mi się coraz bardziej prawdopodobne, że zebranie założycielskie Solidarności było inspirowane przez dyrektora. Prawdopodobnie przy użyciu swoich ludzi miał zamiar przejąć związek i kontrolować go. Nazywał się Romuald Proskura. Na początku nie wiedzieliśmy kim jest ten człowiek, ale udało się dotrzeć do teczki z jego dokumentami personalnymi, a w zasadzie dokumentu, bo był tylko jeden, ale jakże wymowny. Było to zaświadczenie o ukończeniu w 1947 r. we Wrocławiu trzymiesięcznego kursu prokuratorskiego. Wiadomo czym w tych latach zajmowali się podobni prokuratorzy. Trudno sobie wyobrazić, aby taki człowiek nie był powiązany ze Służbą Bezpieczeństwa.
- Doszło jednak do zebrania założycielskiego.
Tak. Przy udziale dyrektora, którego wszyscy piekielnie się bali. Trzeba powiedzieć wprost w zakładzie panował zamordyzm. Trudno w tej sytuacji mówić o pełnej demokracji. Wybraliśmy przewodniczącego Komitetu Założycielskiego, niestety nie pamiętam jego nazwiska, ale wiem że był kierowcą. Od tego czasu nic się nie działo. Zauważyliśmy natomiast, że niemal bez przerwy przesiaduje on u dyrektora. Wtedy stało się oczywiste, że to jego człowiek i wspólnie knują coś przeciwko nam. Odwołaliśmy go więc i wybraliśmy kolejnego, ale okazał się taki sam. Dopiero za trzecim razem koledzy postanowili wybrać mnie. Można więc powiedzieć, że do trzech razy sztuka...
- Jak na to wszystko reagowała załoga?
Jak mówiłem, była zastraszona. dziś trudno sobie wyobrazić , jak wszechwładną postacią był dyrektor. Cóż z tego, że w zebraniach uczestniczyło mnóstwo ludzi - pełna świetlica, skoro w jego obecności ludzie bali się mówić o rzeczywistych problemach swoich i zakładu. Przełomu dokonała dopiero pani Janina Purska, która była wtedy radcą prawnym w MPK. Ona jako pierwsza wstała i powiedziała prawdę o sytuacji z w zakładzie, nadużyciach, nieprzestrzeganiu prawa. To był impuls do działania dla nas wszystkich. Wtedy postanowiliśmy wziąć sprawy w swoje ręce. Wyłoniliśmy nowy komitet, już bez udziału poprzednich przewodniczących. Nowym, jak wspominałem zostałem ja, a w jego skład weszli: Janina Purska, Ryszard Jezierski, Piotr Mirecki, Adam Pawelec, Stanisław Głud, Aleksander Rafalik, Marian Bidziński, Tomasz Ofman, Jerzy Wierzbiński. Były jeszcze trzy osoby, które jak się potem okazało były agentami SB. Nie chcę wymieniać ich nazwisk, tym bardziej, że jedna z nich już nie żyje, Tylko jeden z tych ludzi, gdy prawda wyszła już na jaw, przyszedł do mnie i przeprosił za to, że donosił na mnie i na mojego ojca, który również pracował w MPK. Był kierownikiem magazynu i wskutek tych donosów został zwolniony. W późniejszym czasie, wybraliśmy Komisję Zakładową. Ja zostałem przewodniczącym, a moimi zastępcami Janina Purska i Marian Bidziński.
- O ile wiem dyrektor nie dawał za wygraną.
Tak, ale my też nie! Zwołaliśmy zebranie załogi, na które zaprosiliśmy kolegów z FSC, największego zakładu w mieście, którzy już wcześniej powołali Komitet Założycielski. Przyszli wtedy Edek Dajewski, Edek Imiela, Adam Krupa, chyba jeszcze Jacek Sadowski, ale tego nie jestem pewien. Przyszedł też dyrektor. Próbował pacyfikować nastroje, ale to już nic nie dało. Strach został przełamany i ze strony załogi zaczęły padać konkretne z zarzuty wobec dyrektora, jak również sekretarki, która była jego prawą ręką i zarazem szarą eminencją. Ludzie mówili o kradzieżach, przekrętach, o faworyzowaniu partyjnych, o tym, że jeden z wydziałów pracował niemal jak prywatna firma, świadcząc nieodpłatne usługi na rzecz lokalnych prominentów. Wyszła też sprawa - jak byśmy to dziś określili - molestowania kobiet. Zebraliśmy te wszystkie zarzuty i zaczęliśmy domagać się na piśmie wyjaśnienia tej sprawy od dyrekcji, ale nie otrzymywaliśmy odpowiedzi. Wtedy zapadła decyzja, że będziemy odwoływać dyrektora.
- Jak zamierzaliście to zrobić?
MPK podlegało pod Prezydium Miejskiej Rady Narodowej, które pełniło podobna rolę jak dziś Urząd Miejski. Spotkaliśmy się z ówczesnym Naczelnikiem Miasta Włodzimierzem Werysem i w obecności dyrektora Proskury przedstawiliśmy wszystkie zarzuty, jakie załoga skierowała przeciwko niemu. Dyrektor oczywiście się bronił, ale byliśmy na tyle zdeterminowani, że zagroziliśmy strajkiem. W efekcie dyrektor wraz z sekretarką zostali odwołani w trybie natychmiastowym. Na jego następcę podsunięto nam byłego zastępcę ds. ekonomicznych Mieczysława Kwiatkowskiego. Nowym zastępcą ds. ekonomicznych została Jadwiga Kwaśniewska.
- Jak układały się wasze stosunki z nową dyrekcją?
Kwaśniewska była nam życzliwa, za co nękano ją po wprowadzeniu stanu wojennego. Gdy Kwiatkowski zabronił nam korzystania z teleksu podczas dwugodzinnego ogólnopolskiego strajku ostrzegawczego zagroziłem, że przedłużę strajk u nas o kolejne dwie godziny, o czym powiadomiłem region. Stary pracownik pan Leśniewski w obecności dyrektora zapytał: - To co panie Andrzeju, idę po taczki ? Dyrektor wycofał się z zakazu. Wkrótce potem poszedł na zwolnienie. Wyzdrowiał dopiero po wprowadzeniu stanu wojennego.
- Jak już pan wspominał w zakładzie działo się wiele nieprawidłowości.
Tak i staraliśmy się z tym walczyć. Chodziło w pierwszej kolejności o sprawy pracownicze. Byliśmy przecież związkiem zawodowym. Udało się zlikwidować nieprawidłowości w podziale premii, które stanowiły duży procent wynagrodzenia. Było więc o co walczyć. Oczywiście dostali je tylko swoi, tzn. partyjni. Inni mogli co najwyżej pomarzyć i to udało się zmienić. Ze spółdzielni mieszkaniowej dostawaliśmy mieszkania. Rozdzieliliśmy je sprawiedliwie, a nie za zasługi dla dyrekcji czy partii. Niestety tylko raz, bo potem był stan wojenny. Ludzie zwracali się do nas z różnymi życiowymi sprawami, również osoby spoza zakładu. Wszystkim staraliśmy się w miarę możliwości pomóc. Mieliśmy jakieś możliwości, chociażby dzięki poradom radcy prawnego. W tym czasie nie zdarzyła się sytuacja, aby ktoś odszedł z niczym, nie otrzymawszy żadnej pomocy.
- Kres tej działalności położył stan wojenny. Jak przyjęliście jego wprowadzenie?
Nikt z naszego zakładu nie został internowany, nie licząc Tomka Ofmana, ale on był już wtedy przewodniczącym Delegatury Solidarności. Zrobiliśmy zebranie z członkami K.Z. Było też parę osób z innych zakładów. Chcieliśmy zrobić strajk, ale nie udało się. Przyjechał cudownie uzdrowiony dyrektor. Dyspozytor przez radiowęzeł puścił słynne przemówienie Jaruzelskiego. Ludzie się przestraszyli. Ja najprawdopodobniej w skutek stresu nabawiłem się choroby wrzodowej.
Gdy wróciłem do pracy, nowy dyrektor Edward Siewierski wręczył mi wypowiedzenie. Właśnie urodziło mi się drugie dziecko, więc zapowiedziałem, że wraz z rodziną będę do niego przychodził na obiady. Gdy zagroził policją, powiedziałem, że pod kościołem w jego parafii rozpocznę strajk. Następnego dnia jeden z jego zaufanych powiedział mi że w TIR- ze są dobrze płatne miejsca pracy. Gdy tam poszedłem dyrektor Ryszard Pałacha powiedział mi, że musi mnie przyjąć z datą wsteczną bo właśnie dostał z Komitetu Miejskiego PZPR zakaz zatrudniania mnie. Do dziś jestem mu za to wdzięczny. To był dobry człowiek i pewnie w związku z tym długo już tam nie popracował. Bodajże po roku został zwolniony, a na jego miejsce przyszedł... "prokurator" Proskura!
Na zdjęciu Andrzej Pryciak w 1980 r. ERPE
Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie