
Lech Flaczyński pochodzi ze Starachowic, gdzie ukończył I LO. Przez lata nauczyciel języka niemieckiego, już na emeryturze prowadzi biuro tłumaczeń w Grudziądzu, gdzie mieszka od lat. Sporo poświęca pasjom, które bywają ryzykowne, bo nie raz otarł się o śmierć. Ale jak mówi, doza danego mu szczęścia, widać jeszcze się nie wyczerpała.
Lech Flaczyński (74 lata), który w miniony piątek gościł (26 maja) w Miejskiej Bibliotece Publicznej w ramach Klubu Podróżnika pochodzi ze Starachowic. Jako dziecko mieszkał przy ul. Spółdzielczej w Wierzbniku. Ukończył nieistniejącą już Szkołę Podstawową nr 5 a potem I Liceum Ogólnokształcące, skąd wyruszył w daleki świat... dosłownie. Po maturze studiował filologię germańską na Uniwersytecie A. Mickiewicza w Poznaniu. Miał jednak dość dużego miasta i na trzy lata przeniósł się do Orzysza, na Mazury, gdzie zaczął się wspinać. Miał już wtedy żonę i dzieci. W trosce o nie i ich rozwój zdecydował o przeprowadzce z rodziną do Grudziądza. Tam przez 25 lat uczył języka niemieckiego w szkole, był dyrektorem katolickiego liceum, tłumaczem przysięgłym. Jeszcze kiedy dzieci były małe zabierał je w odległe, dzikie zakątki kraju.
Ryzykowne hobby
Pasję do wspinaczki zaszczepił w nim młodszy brat Krzysztof, lekarz, który brał udział w wielu historycznych wyprawach m.in. z Andrzejem Zawadą.
- Wspinam się przez brata, zaszczepiłem tą pasję w dzieciach a żona znosi to z trudem - żartuje pan Lech, który początkowo, jak dzieci były małe zabierał żonę Basię ze sobą, głównie w celach opiekuńczych. - Mam za sobą ok. 10 dużych wypraw, gdzie nie było mnie w domu przez 1,5 - 2 miesiące. Początkowo wspinałem się w Polsce, jestem instruktorem taternictwa. Potem były wysokie góry, m.in. Alpy a zaczęło się od Mount McKinley na Alasce, który zdobyłem solo w bardzo krótkim czasie. Ma na swoim koncie m.in. Mount Logan - masyw górski w Ameryce Północnej (najwyższa góra w Kanadzie). Razem z synem Wojciechem 24 maja 2018 roku stanęli na szczycie Makalu (8.481 m.n.p.m. piąta co do wysokości góra świata) zdobywając jako jedni z nielicznych ten ośmiotysięcznik. W drodze powrotnej ze szczytu u 70-letniego wówczas Lecha stwierdzono objawy choroby wysokościowej. Zabrakło mu tlenu. Jakimś cudem udało im się zejść na 6,6 tys. m n.p.m., skąd zostali ewakuowani śmigłowcem. Pan Lech trafił najpierw do kliniki w Katmandu, a potem do innego międzynarodowego szpitala. Nie raz otarł się o śmierć
Było to ich drugie podejście na Makalu. Dwa lata wcześniej nie udało im się wejść na szczyt. O tym, że nie brakuje im odwagi a zew natury wydaje się silniejszy od całej reszty świadczy wyprawa z 2013 roku, kiedy ojciec i syn byli na Nanga Parbat (8.126 m.n.p.m.), gdy nastąpił zbrodniczy atak talibów na bazę położoną na wysokości 4.200 metrów.
- Terroryści zamordowali wówczas 11 wspinaczy. Mieliśmy szczęście - w czasie ataku byliśmy w obozie drugim, blisko dwa tysiące metrów wyżej - dodaje przekonany, że każdy ma swoje pokłady szczęścia, ale widać, jego jeszcze się nie wyczerpały. Wciągające kanu Przy okazji wędrówek wysokogórskich narodziła się inna pasja. W ślad za wspinaniem, przyszło pływanie... na kanu, które pan Lech poznał bliżej w Norwegii, gdzie mieszkał syn Wojtek.
- Nigdy nie pływałem na kanu, ale na fiordzie łowiłem ryby i tak się zaczęło. Uczyłem się też obsługi kanu u nas na Wiśle. Prawdziwy chrzest bojowy przeszedłem płynąc ponad 3.000 km rzeką Jukon - to kolos, który zaczyna się w Kanadzie aż po Alaskę. Było wówczas po powodzi. Wody były na tyle wezbrane, że momentami nie można było dobić do brzegu. Raz płynąłem cały dzień, całą noc i cały dzień. To było niesamowite przeżycie - dodaje nasz podróżnik, który przepłynął jeszcze dwie rzeki na Alasce, m.in Porcupine (ok. 800 km).
Jak mówi, pasjonat dalekich wypraw, ta dzicz totalna, gdzie mało kto dociera, właśnie go pociąga.- Generalnie nie lubię tropików. Nawet gdyby ktoś mi zafundował wakacje w Egipcie all inclusive - podziękowałbym. Szkoda by mi było na to czasu. Lubię północ, zimno mi nie przeszkadza. Raz wpadłem do szczeliny, ale poradziłem sobie. W ramach wypraw było kilka niefartownych zdarzeń, ale każda wyprawa wiąże się z ryzykiem. Teraz wiem, co przez ten czas kiedy mnie nie było przeżywała moja żona w domu. Śledzenie osoby w górach na ekranie komputera jest bardzo stresujące - przyznaje pan Lech, który po Makalu zaniechał wspinaczki wysokogórskiej a dziś "śledzi" poczynania syna Wojciecha. Rowerem przez Polskę
Za sprawą syna zdobył kolejne bardzo aktywne hobby, czyli rower, na którym startował w licznych ultramaratonach MTB. Wielokrotnie stawał na podium, przemierzając setki a nawet tysiące kilometrów. Średnio raz lub dwa razy w tygodniu, pokonuje po 60-70 km rowerem szosowym.
- Z reguły bywam na pudle, wygrałem nawet całoroczną edycję ultramaratonu w swojej kategorii wiekowej - nie kryje satysfakcji, choć nie traktuje tego, jako coś wielkiego. - Obiecałem żonie, że jak przejdę na emeryturę będziemy w końcu spacerować. Teoretycznie od 15 lat jestem na emeryturze, ale ten czas spacerów jakoś się przesuwa. Kiedy nadejdzie, nie wiem, ale dopóki wystarczy zdrowia i sił, nie widzę się przed telewizorem w domu.
Ewelina Jamka
Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Szacunek dla tego Pana. Życzę Panu dużo zdrowia, no i szczęścia.