Reklama

„Nie lubię mówić. Wolę, żeby za mnie mówiły te piękne stroje, pieśni i tańce”

W czwartek, 17 września 2020 r. na cmentarzu w Podkowie Leśnej pochowany został Witold Zapała. Pochodzący z Dziurowa (gm. Brody) artysta, tancerz, choreograf, pedagog przez całe zawodowe życie związany był z zespołem "Mazowsze". W 2013 r. Grzegorz Sajór, dziennikarz rodem ze Starachowic, przeprowadził bardzo ciekawą rozmowę z Witoldem Zapałą. Zapis tego spotkania ukazał się w książce "Korzenie i skrzydła. Historie osób związanych ze Starachowicami". Przypominamy ten wywiad dziękując G. Sajórowi za jego udostępnienie.

– Monika Chojnacka, starachowiczanka z „Mazowsza” nie mówi o Panu inaczej, jak tylko „Szef”. A przecież Pana w „Mazowszu” już nie ma…

– Zrezygnowałem dwa lata temu. Po raz drugi. Bo po raz pierwszy odszedłem z „Mazowsza” po śmierci pani Miry. Miałem wtedy zawał. Musiałem przejść rehabilitację. Ale po krótkiej przerwie dałem się namówić i wróciłem. A co do „Szefa”… Wszyscy wciąż tak do mnie mówią. To miłe.

– 55 lat kariery w „Mazowszu”. Widział Pan świat poza tańcem?

– Widziałem, choć na inne rzeczy nie było zwyczajnie czasu. Ale ja nie chciałem robić kariery.  Chciałem zajmować się tym, co było moją pasją. Co kochałem. Liczyła się praca. I tylko praca. Czy pan wie, że ja nigdy nie napiłem się nawet łyka wina w czasie nauki w szkole baletowej, aż do uzyskania dyplomu. Byłem sadystą własnego ciała.

W Starachowicach jak występowałem w zespole prof. Suchodolskiego zdarzało mi się spać w kotarach. Byle nie opuścić żadnej próby.

– Kto zaraził Pana pasją do tańca?

– Do tańca namówił mnie brat Wiesław, który potem został wojskowym i do dziś mieszka w Zamościu. Brat grał w Zespole Pieśni i Tańca „Starachowianie” działającym przy Domu Kultury prowadzonym właśnie przez prof. Tadeusza Suchodolskiego. Dyrektorem Gimnazjum Przemysłowego przy Fabryce Budowy Samochodów, którego wówczas byłem uczniem był niejaki pan Winnicki. Muzyk, który prowadził w tym zespole orkiestrę. I on pewnego dnia mówi: – Przyjdź Witku. Tam jest zespół. Może Ci się spodoba. Miałem wtedy 14 lat. Byłem bardzo skoczny i potrafiłem ruszać się bardzo rytmicznie.

– Rodzice chcieli, żeby był Pan inżynierem?

– Rodzice myśleli o praktycznym zawodzie dla syna. Zresztą ojciec pracował przez długie lata w Państwowych Zakładach Metalowych, więc to pewnie stąd te plany…. Ale nauki ścisłe nie były moja pasją. Miłością był taniec. I muzyka. Ta miłość pojawiła się już w szkole w Dziurowie, a potem

w szkole powszechnej w Michałowie. Pamiętam, jak do naszej szkoły przyjechała nauczycielka z Warszawy, pani Bucholska. I z okazji Dnia Matki przygotowała w remizie przedstawienie. Tańczyliśmy krakowiaka. I cała publiczność krzyczała: – Zapała, Zapała… Pamiętam to jak dziś.

– Pochodzi Pan z Dziurowa... Nie miał Pan nigdy kompleksów?

– Nigdy. Zresztą, jak już mówiłem kariera nie była moim celem. Celem było robienie tego, co się kocha. A wtedy kompleksy stają się obce.

– Pierwszą Pana nauczycielką była… babcia?

– Uwielbiałem babcię, która często zabierała mnie na wesela, na których śpiewała różne pieśni ludowe. Babcia miała śliczny głos. Kiedyś po koncercie Mazowsza w Radomiu, w którym występowałem babcia powiedziała do mnie: – Witku, ja już mogę umrzeć. Bo zobaczyłam Mazowsze. I niedługo potem zmarła na raka.

Moi dziadkowie pochodzili z Lubianki. Dziś to część Starachowic, kiedyś była to osobna wioska. Dziadek jako młody chłopak wyjechał na roboty do Niemiec do kopalni krzemu. W Rostoku urodziła się moja mama. Z czasem wszyscy przeprowadzili się do Francji, a w latach 30. wrócili do Polski. Ale już nie do Lubianki, ale do Dziurowa. Mama wyszła za mąż w wieku 16 lat. Zajmowała się domem. Tata pracował. Było nas czterech braci. Najstarszy Wiesiek. Potem ja. I dwóch młodszych. Ten najmłodszy skończył szkolę baletową. Mieszkał w Niemczech. Obaj nie żyją. A ja? Tańczyłem.

Lubiłem przestrzeń. Jak pasłem kozy na łące chciałem latać jak Ikar.

– Wróćmy do zespołu „Starachowianie”. Już wtedy marzył Pan o wielkich

scenach?

– Kiedyś z zespołem pojechaliśmy do Poznania na ogólnopolski przegląd zespołów folklorystycznych. Tam po raz pierwszy zobaczyłem polskie stroje ludowe. Zachwyciłem się… Chłonąłem te tańce jak gąbka. Byli tam instruktorzy, którzy szukali utalentowanych ludzi do zespołów ludowych. A trzeba pamiętać, że wtedy takie zespoły działały prawie w każdym mieście. Była tam też pani

Jadwiga Mierzejewska. Choreograf, pedagog. To ważna osoba w moim życiu. I ona powiedziała do prof. Suchodolskiego, że ten Witek to zdolny chłopak i powinien się dalej uczyć… Zaczęło mnie to prześladować. I zacząłem marzyć.

– I po powrocie z Poznania powiedział Pan: żegnajcie Starachowice?

– Nie od razu. Ale rzeczywiście pewnego dnia mówię do brata: – Ja tu dłużej nie wytrzymam. Może bym pojechał do Warszawy. A brat mówi: – Jedź. Dał mi jakieś pieniądze, butelkę z herbatą. I ja piechotą po torach pobiegłem z Dziurowa do Starachowic. Zdążyłem na ostatni pociąg do Warszawy. Był środek nocy, gdy dotarłem do stolicy. Miałem wtedy 17 lat. Od razu z dworca mijając budowany

Pałac Kultury doszedłem w pobliże Teatru Wielkiego, gdzie mieściła się Szkoła Baletowa. Chciałem się tam uczyć. Ale usłyszałem, że do szkoły baletowej to przyjmują 10– latków. Byłem za stary. I w tym momencie zdarzył się cud. Podeszła do mnie jakaś kobieta i pyta: – Co tu dziecino robisz? W Skolimowie zawiązuje się Centralny Ośrodek Szkolenia Instruktorów. Idź tam. Wprawdzie eliminacje się już zakończyły, ale może Ci się uda. Pojechałem. I zostałem przyjęty.

– Co na to rodzice? Przecież przerwał Pan naukę w technikum?

– Nie zabronili mi… Wiem, że chwalili się, że syn sam sobie załatwił szkołę w Warszawie.

– „Każdy, kto uczestniczył w radosnych dniach Zlotu Młodzieży, zachował je w pamięci, ale dla pewnego chłopca ze Starachowic pobyt w Warszawie był nie tylko wielkim przeżyciem. Zdecydował również o przyszłości. A myślał o niej Witek Zapała jeszcze w kieleckiej wiosce

rodzinnej, zanim wyjechał do szkoły w mieście. I dopiero tutaj w Starachowicach marzenia zaczęły nabierać realnych kształtów. W zespole Domu Kultury wykazał duże zdolności taneczne”. Pamięta Pan?

– To „Trybuna Ludu” tak o mnie pisała… Właśnie wtedy, gdy dostałem się do Centralnego Ośrodka Szkolenia Instruktorów Artystycznych w Skolimowie. Dobrze mi tam było. Spotkałem wielu wspaniałych ludzi. Między innymi Leona Wójcikowskiego nauczyciela tańca charakterystycznego,

Zygmunta Dąbrowskiego nauczyciela tańca klasycznego, Jadwigę Mierzejewską i innych nauczycieli tańców ludowych. Można się było wiele nauczyć. Ale nie trwało to długo. Zapadła polityczna decyzja i Skolimów rozwiązano. Planowałem wrócić do Starachowic. Myślałem, że będę kontynuował dzieło prof. Suchodolskiego. I znów szczęście w nieszczęściu. Dyrektor Warszawskiej Szkoły Baletowej Leon Wójcikowski mówi: – Przyjdziesz do mnie do szkoły i staniesz się zawodowym tancerzem. Miałem

22 lata i spełniło się moje marzenie. W 1957 roku zdobyłem dyplom. Stamtąd prosta droga wiodła do ,,Mazowsza”, w którym kierownikiem baletu był wspomniany Leon Wójcikowski, a dyrektorem Mira Zimińska–Sygietyńska.

– Myślał Pan wtedy, że to będzie przygoda na ponad pół wieku?

– Absolutnie. Po pierwszym tourne ,,Mazowsza” do Francji i Monte Carlo, chciałem zrezygnować. Wolałem iść do opery. Tańczyć w balecie. Powiedziałem o tym pani Mirze. A ona: – Co Ci się tu nie podoba? To ja mówię, że wolę balet. Chciałbym układać tańce. Nie pasjonowały mnie wyjazdy. Nieważne były pieniądze. A ona do mnie: – Jaką masz pensję? To ja odpowiadam, że 920 złotych. Dała mi 2,5 tysiąca. Ale najważniejsze, że mogłem nie tylko tańczyć, ale zajmować się też choreografią – tworzyć układy. Zacząłem od tańców rzeszowskich i góralskich. W podziękowaniu, za moje pierwsze honorariumpani Mira wybrała mi piękne meble do pokoju w internacie.

– Jak osobą była pani Mira?

– Nasza współpraca trwała 40 lat. Ona o mnie dbała jak o swoje dziecko. Nieraz przychodziła do naszego domu, stawała przy bramie i mówiła do mojej mamy, która wtedy ze mną mieszkała: – Pani Zapałowa. Pani wie, że Witek jest moim synem ponieważ jest ze mną dłużej, niż z panią. Lubiła mnie bardzo.

– „Nie choruj, nie bolej,

Kochanie Ty moje, bo się sama w robocie

bez Ciebie zastoję.

Zastoję ja się,

Sierotka samiutka, a czeka nas znowu

Podróż niekrótka.

Niekrótka, nie długa,

w sam raz,

więc wracaj Witeczku czym prędzej,

bo czas!”

– To wiersz napisany przez panią Mirę, a mnie dedykowany w czasie mojego pobytu w szpitalu. Ona była bardzo zaborcza. Rzadko godziła się, bym robił coś poza „Mazowszem”. Kiedyś pomagałem zespołowi ze Starachowic. I podczas prób skręciłem nogę. A ona na to: Widzisz. Widocznie za bardzo przepracowałeś się w tych Starachowicach. I pamiętaj! Są granice, których przekraczać nie można.

Kiedyś miałem też propozycję pracy z Opery Poznańskiej przy „Strasznym Dworze”. Mira pyta: – Ile Ci oni płacą? – Pięć tysięcy. – To dam Ci więcej. Ale tam nie idź. Ona nie widziała nic poza „Mazowszem”. Była bezkompromisowa.

– A jak wyglądała rywalizacja ,,Mazowsza” z zespołem ,,Śląsk”?

– Kiedy rozmawiałem z panią Mirą pod koniec jej życia, powiedziała mi: – Witku, wszystko mi się w życiu udało, z wyjątkiem jednej rzeczy, że nie rozwiązałam kochanemu Stasiowi Hadynie ,,Śląska”. Widocznie uważała to za swoją porażkę.

– W „Mazowszu” poznał Pan swoją żonę?

– Żonę poznałem jeszcze w Skolimowie. Miała wtedy 13 lat. Potem pracowaliśmy razem w ,,Mazowszu”. Ślub wzięliśmy w 1964 roku. Mira pomogła mi załatwić przydział na kawalerkę w Warszawie na ul. Jagiellońskiej. Po ślubie wspierała minie przy zamianie mieszkania z ul. Jagiellońskiej na mieszkanie przy ul. Solec. Tam urodził nam się syn Daniel.

– Odziedziczył talent po ojcu?

– Syn skończył Akademię Muzyczną. Gra na skrzypcach. Ale związał się z biznesem. Dziś zajmuje się komputerami. Mam dwóch wnuków. Mają 8 i 11 lat. Wspaniali chłopcy. Pasjonują się sportem. Choć są bardzo muzykalni, to pasji tanecznej nie odziedziczyli po dziadku.

– Z „Mazowszem” zwiedził Pan cały świat. Występował Pan na niemal wszystkich wielkich scenach. Ale, można powiedzieć, to w Starachowicach wszystko się zaczęło…

– W Dziurowie. W Michałowie. I w Domu Kultury. Sentyment pozostał. Nie tak dawno zresztą miałem przyjemność być w Starachowicach z „Mazowszem”. To był nawet taki koncert mnie dedykowany. Pamiętam, że musiałem coś powiedzieć do publiczności. Ale ja nie lubię mówić. Wolę, żeby

za mnie mówiły te piękne stroje, pieśni i tańce, którym poświęciłem całe życie. Starachowice są wciąż memu sercu bliskie. Jakaś dalsza rodzina tam wciąż mieszka. Na cmentarzu pochowany jest mój dziadek i moja ukochana babcia. Która tak pięknie potrafiła śpiewać.

– Już raz dał się Pan namówić na powrót do „Mazowsza”. Będzie… raz kolejny?

– O nie… Mam już swoje lata. Przyjść, popatrzeć, podzielić się doświadczeniem… to mogę. Ale żeby tak na poważnie to już nie… Czas mija. Ludzie się zmieniają. „Mazowsze” się zmienia.

Rozmawiał Grzegorz Sajór

***

O Witoldzie Zapale pisaliśmy TUTAJ

 

Aplikacja starachowicki.eu

Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.


Aplikacja na Androida Aplikacja na IOS

Obserwuj nas na Obserwuje nas na Google NewsGoogle News

Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!

Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 


Reklama

Wideo Starachowicki.eu




Reklama
Wróć do