Zenobia Szymańska, córka Feliksa Sławka – zasłużonego mieszkańca Starachowic. To jej zasługą jest upamiętnienie ojca i jego działalności społecznej w mieście (1883–1970). W tym roku RM nadała imię F. Sławka dla pasażu wzdłuż Al. kard. Wyszyńskiego, nad którym górują trzy krzyże. Pani Zenobia jest symbolem więzi pokoleniowych, lokalnego patriotyzmu i szacunku dla tradycji rodzinnych w Starachowicach.
- Jest Pani córką Feliksa i Antoniny Sławek, najmłodszą i jedyną żyjącą z 11 ich dzieci...
- Tak, urodziłam się w 50. roku życia mojej mamy, jako owoc przekwitu, niewątpliwie owoc miłości. Było podejrzenie klimakterium – które potem okazało się, że się rusza. To byłam Ja. Choć urodziłam się 6 października 1939 roku, początek II wojny światowej, szczęśliwie zdrowo i cało przyszłam na świat. Nasze domostwo było przy Al. Wyzwolenia naprzeciwko kapliczki Św. Jana. Naprzeciw posesji i zabudowań była góra nazwana już dawno Górą Sławka. To była własność moich dziadków Marianny i Ludwika Sławków (ur. się 100 lat wcześniej niż ja), którzy przekazali te ziemie pod konsekrację i budowę trzech krzyży. To wszystko wraz z fundatorstwem dziadkowe przekazali moim rodzicom. Ojciec przejął cały majątek wraz z fundatorstwem Trzech Krzyży, czego dziadkowie nie doczekali. To była piękna uroczystość, procesja. W tym roku mija 100 lat od tego wydarzenia – ja przyszłam na świat kilka lat później.
- Mimo czasu wojny i okupacji pani dzieciństwo było radosne? Jak ono wyglądało? Co pozostało w pamięci z tego okresu?
- Wojna to był dramat niewątpliwy, ale rodzice mnie przed tym chronili. Oni byli moim całym światem a ja byłam ich słonkiem, które otaczali troską, opieką, uczyli empatii, za co Bogu i im jestem bardzo wdzięczna. Przez to jestem dziś otwarta do ludzi.
Mimo wojny, która trwała, to był bardzo rodzinny, radosny czas. Było przecież starsze rodzeństwo, sąsiedzi, którzy przychodzili, było granie, śpiewanie, w domu był akordeon i skrzypce, tatuś na drewnianej szafie wystukiwał rytm. A ponieważ był uzdolniony muzycznie umiał to robić. Ludzie się bawili, byli szczęśliwi mimo niespokojnych czasów.
Pamiętam, kiedyś moja bratowa, która miała już swoje małe dziecko, zagadnęła mnie. Lubiła ze mną rozmawiać a ja po wysłuchaniu różnych opowieści, m.in. o Powstaniu Warszawskim – na pytanie: "a skąd Pani tak powraca z tym tobołkiem plecach", z powagą odpowiadałam, że "wracam z Powstania Warszawskiego i mam najpotrzebniejsze rzeczy: bateryjkę, nożyczki i kawałek chleba". To, co niezbędne na wojnie. Takie zabawy dziecięce mi towarzyszyły. Mile to wspominam, to było bardzo subtelne a że ja byłam gaduła, chętnie wdawałam się w poważne rozmowy, które odbijały się na mojej wyobraźni.
- Piętno wojny pozostawiło jednak negatywny oddźwięk?
- Kiedy były łapanki i wywożono ludzi do pracy, przyjechał do nas żołnierz na koniu i ostrzegł ojca, żeby schować dzieci, bo będzie wywózka. Rodzice, mnie razem z bratem i siostrą ukryli w pokoju gospodarczym a raczej piwnicy pod podłogą na zbiory okopowe. Ponieważ był to czas kiszenia kapusty, stała duża beczka, którą nasunęli na wejście do piwnicy. Za chwilę przyjechało czterech Niemców z psem, szukając młodych. Nie dawali za wygraną, dotarli do pomieszczenia, gdzie byliśmy. Pies zaczął wąchać koło beczki, ale kwas z kapusty go zwiódł. Odpuścili, jako zakładniczkę wzięli mamę. Ja nie mogłam do tego dopuścić, żeby moja mama poszła gdzieś beze mnie. Pobiegłam za nimi przez ogródek. Posesja była ogrodzona drutem, pod którym przebiegłam. Drut zahaczył o sukienkę. Jeden z Niemców wystawił karabin, chciał strzelać. Ale jakimś cudem, sprytnie udało mi się przedostać pod tym drutem i mama mnie złapała, przytuliła do siebie. Prowadzono nas pod karabinami jak złoczyńców. To było bestialskie. Koło szkoły nad stawem, czekało mnóstwo ludzi do wysłania na roboty. Za chwilę pojawili się inni mężczyźni w mundurach, którzy kazali matce z dzieckiem iść do domu. Tak zostałyśmy z mamą uratowane. Tato z moim bratem chcieli nas odbić. Ale kiedy zobaczyli, że idziemy im naprzeciw, zawrócili do domu. Tak uniknęłyśmy śmierci, choć wtedy nie zdawałam sobie z powagi sytuacji.
- Jednym słowem "cudowne ocalenie"... A wracając do Pani ojca, mówiono o nim miejscowy "znachor", rolnik, weterynarz i bezinteresowny uzdrowiciel. Jakim tatą był Feliks Sławek?
- Był doskonałym tatą, kochającym mnie, swoje dzieci, żonę, dom i ludzi, którym pomagał z czystego serce. Miał wrodzony talent składania kości i nastawiania stawów. Nie miał wykształcenia medycznego, był rolnikiem. Dziadek Ludwik też posiadał takie zdolności i tato podpatrywał jak dziadek to robił. Poza tym odziedziczył po ojcu dwa tomy Biltza "Anatomia kobiety i mężczyzny" – to była bardzo wartościowa lektura na owe czasy. Obaj ratowali ludzi. Wiele razy widziałam, jak naprostował komuś krzywą rękę czy nogę, nie pozostawiając śladu po chorobie.
- Tych sytuacjach, kiedy tato pomagał ludziom było wiele...
- Niemal każdy dzień to inna historia, wszystko odbywało się z pozytywnym skutkiem, bez komplikacji. Tatuś miał niezwykłe wyczucie, delikatne dłonie, zupełnie nie jak rolnik. Czasem wyręczał zawodowych medyków. Któregoś razu ówczesny przewodniczący związków zawodowych miał dysfunkcję nogi. Trafił do szpitala, ale tam się nic nie poprawiło, nie mógł chodzić. Żona tego pana przyjechała do nas do domu, prosząc tatę o pomoc. Chciała, by tatuś interweniował w szpitalu. Na to tata nie przystał, bo nie chciał wchodzić w kompetencje, ale zaproponował pomoc po wyjściu tego pana ze szpitala. Ten na drugi dzień wypisał się ze szpitala na własne żądanie i zaprosił mojego tatę na wizytę do domu. Tam tatuś obmacał nogę, pociągnął w odpowiednim miejscu i człowiek stanął na nogi. Za to chciał go nagrodzić finansowo, ale tato dział non profit, za Bóg zapłać.
- Mimo braku gruntownego wykształcenia proszono ponoć pana Feliksa o głos doradczy w szpitalu...
- To kontynuacja tej historii. Gdy człowiek stanął na nogi, opowiedział o tym w szpitalu, którego dyrektorem był wtedy dr Giergielewicz Możejski. Doktor zainteresowany osobą ojca, przyjechał z delegacją do nas domu. Były żniwa, tatuś był na polu. Medycy zobaczyli dom słomą kryty, skromny, ale czysto gustownie urządzony. Byli pod wrażeniem dłoni ojca, który całe życie pracował na roli. Miał co prawda pomoc innych, bo najmował do pracy okolicznych mieszkańców. Najczęściej wynagradzał ich w płodach rolnych, bo to było najbardziej pożądane. Pieniądz nie stanowił wartości.
Delegacja pod wrażeniem wiedzy i fachowości taty, jeśli chodzi o nastawianie kości i stawów, zaproponowała mu doradztwo w szpitalu. Ale wrodzona skromność i brak wykształcenia nie pozwoliły tatusiowi na to. Odmówił zatrudnienia, nie chcąc nikogo narażać na utratę zdrowia czy życia. Bez dyplomu nie miał do tego prawa. Poza tym tatuś był kulawy, przeszedł bardzo ciężki ischias, nie był sam w pełni sprawny, czułby się niekomfortowo.
- Że ta pomoc była niezbędna i Pani tato pomagał ludziom aż do śmierci świadczą dwa inne przypadki...
- Byłam już mężatką, kiedy tatuś leżał na łożu śmierci. Nie było z nim kontaktu. Modliliśmy się przygotowując się na jego odejście. Do domu przyszedł ok. 40-letni mężczyzna prosząc o pomoc dla kogoś bliskiego. To nie było możliwe. Człowiek się zmartwił, zmówił modlitwę i wyszedł zatroskany.
A już po jego śmierci, kiedy leżał w trumnie, przychodzili ludzie go pożegnać. Wtedy przyszła kobieta z ok. 7-letnią dziewczynką, której tato kiedyś uratował zdrowie i uchronił od kalectwa. Matka chciała pokazać dziecku pana Sławka. To było budujące dla naszej rodziny.
- F. Sławek był biegłym sądowym w zakresie podziałów majątkowych, pomagał też zwierzętom w różnych sytuacjach...
- Takich sytuacji było również wiele, ale jedna szczególnie zapadła mi w pamięci. Człowiek przyprowadził konia z głową opuszczoną do nóg, co było zupełnie nienaturalne. Tatuś kazał ułożyć deskę na podwórku, położyli na niej konia a na nim drugą deskę. Wyprofilował właściwie szyję między deskami i poprosił młodego człowieka, by skoczył na deskę w odpowiednim miejscu. Koń podskoczył razem z nim i zarżał z radości. Odczytaliśmy to jako podziękowanie. Szyja wróciła na swoje miejsce. Wszyscy byli zdumieni.
Takie sytuacje sprawiły, że współpracował z Powiatowym Lekarzem Weterynarii, prowadził i organizował kursy weterynaryjne dla rolników. W dowód uznania za tą pomoc tato dostał od dr Kyci szafę z niezbędnymi instrumentami i narzędziami do ratowania życia zwierząt.
- Jakie wartości wyniosła Pani z rodzinnego domu?
- To bardzo głębokie wartości – Bóg, honor, ojczyzna – to nam wpajali oboje rodziców. Nasz dom był otwarty dla innych, z bogatym inwentarzem, z czego chętnie korzystali inni a rodzice nie mieli nic przeciwko. Nasz dom był religijny, tato udzielał się w parafii, w naszym domu były święcone pokarmy. Duży pokój był na to przygotowany. Tatuś przywoził księdza, śpiewał w chórze, był jednym solistą tenorowym.
- Te zdolności medyczne odziedziczyła Pani po tacie. Przez całe życie zawodowe pracowała Pani w laboratorium w starachowickim szpitalu, jak to Pani wspomina?
- Była wielka serdeczność bez rywalizacji finansowej, stanowiskowej. Warunki były skromne, ale było fachowo, dwa oddziały internistyczne, oddział intensywnej terapii. Mankamentem na owe czasy było zamknięcie szpitala na rodziny pacjentów. Odwiedziny w szpitalu były dwa razy tygodniu, co ograniczało kontakty z ciężko chorymi. Podobnie było z odwiedzinami na oddziale noworodkowym, nie można było zobaczyć dziecka po porodzie, czy towarzyszyć kobiecie podczas porodu. To wynikało ze względów sanitarnych i obawą przed epidemią. Zdarzało się, że pacjenci prosili o pomoc, pośrednictwo w podaniu potrzebnych na oddziale rzeczy itp. Wdzięczność pacjentów był ogromna.
- Zdolności medyczne, otwartość do ludzi, ale też zdolności muzyczne zawdzięcza Pani Ojcu?
- Udzielałam się muzycznie. Śpiewałam w kościele, w Estradzie, którą tworzył pan Wąsala przy Domu Kultury. Miałam nawet artystyczny sukces - uczestniczyłam w konkursie piosenki radzieckiej – tam śpiewałam "Nie krasiwa ja", którą śpiewała Sława Przybylska i zajęłam trzecie miejsce w kraju. Ten talent zawdzięczam też mamie, która również śpiewała. Była niesamowitą kobietą, o niezwykłej urodzie, pochodziła z Iłży. Ojciec mamy był komendantem straży pożarnej, to była szanowana rodzina. Kiedy był ślub moich rodziców, mimo zimy, wielkiego mrozu, wiele osób przyszło do kościoła i czekało na przyjazd młodych, którzy spóźniali się przez zaspy. Kościół w dniu zaślubin rodziców był po brzegi wypełniony.
- Co dla pani osobiście znaczy upamiętnienie taty poprzez nadanie imienia dla pasażu im. F. Sławka?
- Feliks Sławek ma 17 wnuków, 23 prawnuków i 28 praprawnuków, którzy mieszkają w kraju i zagranicą we Francji, Anglii i USA. Cała nasza rodzina jest ogromnie wdzięczna za ten gest, którym wykazała się Rada Miejska. Inicjatywa upamiętnienia mojego ojca wyszła od pana Wiesława Michałka, który wysłuchał ode mnie i spisał historię ojca. Potem zaangażował się w to radny Marek Kamiński, zainteresowało się sprawą Towarzystwo Przyjaciół Starachowic, państwo Wiesław i Bronisław Paluch. To te osoby, z przewodniczącym Rady Miejskiej Michałem Walendzikiem na czele doprowadziły do szczęśliwego upamiętnienia mojego taty poprzez nadanie imienia dla pasażu wzdłuż Al. kard Wyszyńskiego. Uroczystości nadania z udziałem prezydenta miasta Maraka Materka, któremu również jestem bardzo wdzięczna, to było dla mnie i całej naszej rodziny ogromne przeżycie. Po latach mój tato "powrócił" na Górę Sławka, gdzie żył i pracował. To rzewny, serdeczny i rozczulający dla mnie powrót.
Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie