Grzegorz Walendzik, pierwszy prezydent Starachowic (1990-1994) po transformacji ustrojowej. Przyczynił się m.in. do powstania Specjalnej Strefy Ekonomicznej. Poseł na Sejm III kadencji z ramienia AWS. W 2002 roku został doradcą ekonomicznym w Najwyższej Izbie Kontroli, a następnie dyrektorem delegatury w Kielcach. Odznaczony Złotym Krzyżem Zasługi, Krzyżem Wolności i Solidarności, Złotym medalem za długoletnią służbę, Honorowy Przyjaciel Starachowic.
- Jakie wspomnienia z dzieciństwa w Starachowicach najbardziej zapadły Panu w pamięć?
- To były zupełnie inne czasy, politycznie – złe, społecznie – też nie najlepsze. Uposażenie ludzi było znacznie niższe w porównaniu do obecnego, wtedy w tygodniu było 2-3 posiłki mięsne w dobrym okresie. Brakowało pieniędzy wszystkim, bo większość z nas żyła na tym samym poziomie. Niemniej moje dzieciństwo było szczęśliwe i radosne.
Byłem najmłodszy z trójki rodzeństwa (miałem brata i siostrę) i rodziców, co ważne.
Otaczali mnie ludzie, którzy pamiętali lata przedwojenne i wczesnopowojenne. Wychowywałem się w atmosferze prawdziwie rodzinnej.
Nasze spotkanie w gronie rodziny czy przyjaciół z okazji imienin, urodzin, miał swój specyficzny klimat, kończyły się zwykle śpiewaniem pieśni z okresu wojennego (a nie było wtedy telewizji). Ludzie do późna się bawili, panowała radość, choć były też wspomnienia z trudnego okresu wojennego i powojennego.
Śpiewali o piechocie Szarego, m.in. moja ciocia (pseudonim Sfinks), która z nim współpracowała była szefem łączniczek w podobwodzie starachowickim AK i wspominali różne wydarzenia.
Historie o konspiracji, prowadzeniu działań były tak mocno utrwalone w mojej głowie, że stały się jakimś modelem postępowania, a czasami wręcz nakazem.
- Zatem kto był dla Pana największym autorytetem lub wzorem w młodości?
- W okresie dzieciństwa na pewno rodzice byli wzorem postępowania i radzenia sobie w życiu. Potem starsze rodzeństwo, które poszło na studia gdy ja byłem jeszcze w szkole podstawowej. W rodzinie zwykle to najmłodsi uczą się od najstarszych. Miałem to szczęście, że brat i siostra byli dobrym wzorem i właściwie zachowali się w realiach historycznych.
- Czy pamięta Pan jakieś szczególny moment lub wydarzenia, które wpłynęły na Pana zaangażowanie społeczno-polityczne?
- Ten moment narastał, ale przełomowy był 1968 roku, marcowe protesty studentów. Moje rodzeństwo w Krakowie i Warszawie uczestniczyło w tych demonstracjach i strajkach. Wiedziałem z drugiej strony, jak to wyglądało, co w konsekwencji budziło moje negatywne nastawienia do władzy. A w radio i prasie przekaz był zupełnie inny. Była zatem chęć zmiany niesprawiedliwego – moim zdaniem – ustroju, wobec brutalnego postępowania w stosunku do studentów, dziewcząt i chłopców. Był we mnie wewnętrzny sprzeciw wobec tego co się działo.
W 1969 roku chodziłem do siódmej klasy. Był taki przedmiot jak wychowanie obywatelskie, na którym uczono nas, jakie prawo obowiązuje w Polsce, jak wygląda demokracja socjalistyczna. Z mojej strony pojawiła się chęć pójścia pod prąd. Kiedy dostałem podręcznik, przygotowywałem się na lekcje z wyprzedzeniem i zadawałem pytania, często kłopotliwe w oparciu o ówczesną konstytucję. Pani, którą bardzo zresztą lubiłem, miała wielki kłopot - musiała odpowiadać w sposób, co do którego nie była przekonana. Rozumiem ją z perspektywy czasu, ale ja drążyłem, jak ta wolność i demokracja w Polsce mają funkcjonować.
Chciałem ją zmusić do właściwej odpowiedzi. Potem szerzej zacząłem się tym interesować.
- Pierwsze przejawy oporu były już ponoć w szkole podstawowej...
- To prawda, choć to nie ja byłem ich inicjatorem, ale pamiętam, któregoś razu mój kolega Mirek Dziubiński porwał klasę i sprzeciwiliśmy wobec nauki języka rosyjskiego. Nauczycielka za wszelką cenę próbowała nas do tego przekonać. My – nie. Poszła po kierownika – wówczas w SP nr 1 funkcję tą pełnił pan Szaran. Mimo swoich ideowych przekonań nie zrobił nam krzywdy. Choć był wewnętrzny ferment i pierwszy publiczny bunt miał miejsce z moim udziałem.
- Czyli ta jedność i solidarność towarzyszyła Panu od najmłodszych lat. Jak wyglądała Pańska działalność w strukturach "Solidarności" w latach 80.?
- To był bardzo ciekawy okres w moim życie. Byłem po studiach i zacząłem pracować na Śląsku, w Instytucie Ciężkiej Syntezy Organicznej "Blachownia" w Kędzierzynie-Koźlu (z wykształcenia chemik – przyp. red.). Zacząłem tam pracować 1 maja 1980 roku. W lipcu zaczęły się strajki na Lubelszczyźnie, potem na Wybrzeżu, prasa o tym nie pisała, były szczątkowe informacje. Obserwując te ruchy, w gronie dość młodego zespołu zajmującego się nauką, rozmawialiśmy często na ten temat. A ten rejon, w którym byliśmy, by dość specyficzny, ze względu na doświadczenia. Wszyscy byli zastraszeni, wywierano pewien nacisk, nawet milicja była wobec lokalnej społeczności bardziej brutalna. Bunt podnosili ci, którzy byli z zewnątrz a nie, którzy zamieszkiwali te ziemie od lat. Ktoś rzucił, że trzeba utworzyć związek, jeszcze wtedy nie interesowaliśmy się jak ma się nazywać. Pozostało pytanie, która będzie szefem. Na czele jego czele stanęła (silnie namawiana) dr Kubiczek, znana z aktywności społecznej. 17 września 1980 roku zwołano zebranie, a ja się podjąłem jego zabezpieczenia. Z kolegami zorganizowaliśmy profesjonalną ochronę. Nie wpuszczaliśmy nikogo obcego, tylko pracowników Instytutu. Ciągle czuliśmy oddech ówczesnej władzy na plecach. To się odbyło w spokoju, powstał związek, ja zostałem delegatem ze swojego wydziału. Wtedy jak ktoś przejawiał aktywność, to inni na niego stawiali.
- A który moment z okresu stanu wojennego zapadł Panu szczególnie w pamięć?
- Cały czas pracowałem w Instytucie, a mieszkałem w hotelu robotniczym, który stał nad brzegiem kanału gliwickiego. Obok był stalowy most, przez który przebiegała droga na Śląsk. To był droga strategiczna. Obudziłem się rano w niedzielę, włączyłem radio, a tam jakaś muzyka zamiast audycji. Poszedłem na świetlicę a tam w telewizji było powtarzane co pewien czas przemówienie Jaruzelskiego.
Wśród mieszkańców hotelu panowało zaskoczenie i dezinformacja. Potem usłyszeliśmy głośny chrzęst i zobaczyliśmy czołgi oraz wozy pancerne za oknem, które pojedynczo przejeżdżały przez most.
Ale już kilka tygodni przed tym wydarzenie chodziły pogłoski, że mogą nas aresztować, że musimy być przygotowani na taką ewentualność. Pamiętam, nauczony doświadczeniem z domu, żeby chronić dane osobowe, następnego dnia po wprowadzeniu stanu wojennego poszedłem rano do Instytutu i zabrałem wszystkie dokumenty związkowe.
Przekazałem je młodszemu pracownikowi. On to gdzieś schował. Po latach, ok. 10 lat temu na spotkaniu pracowników Instytutu, okazało się, że te papiery były wciąż schowane w izolację między ściany.
Również pamiętną jest moja wyprawa do Warszawy 17 grudnia 1981 roku, gdy poproszono mnie o przekazanie przesyłki do osób związanych z Regionem Solidarności Mazowsze. Przechowywałem także i przekazałem nielegalnym strukturom związkowym pieniądze zebrane przed ogłoszeniem stanu wojennego.
- Pod koniec lat 80. był Pan już w Starachowicach i zaczął się udzielać lokalnie, co do tego skłoniło?
- W 1982 roku rozpocząłem studia doktoranckie na mojej macierzystej uczelni - Moskiewskim Instytucie Chemiczno-Technologicznym. Rok później ożeniłem się, w 1984 roku urodził się najstarszy syn a w 1985 roku obroniłem pracę doktorską. Należało wracać do Starachowic, taka była potrzeba, zupełnie inne czasy, trzeba było pomyśleć o rodzinie. Żona jako farmaceutka pracowała w aptece w Starachowicach.
Po powrocie zacząłem pracować jako adiunkt na Politechnice Świętokrzyskiej, na wydziale budownictwa, zajmowałem się chemią, sprawami związanymi m.in. z tworzywami sztucznymi.
Przez cały okres studiów doktoranckich często przyjeżdżałem do Polski. W 1984 roku dotarła do mnie i do mojej mamy, moja była nauczycielka, była wicedyrektor I LO, znakomita polonistka pani Stawarska. Poinformowała, że struktury Solidarności poszukują pomieszczenia w mieszkaniu na drukarnię, bo była wpadka w Kielcach. Wyraziłem na to zgodę i od tej pory, u mnie w domu na górze przy łazience funkcjonowała nielegalna drukarnia. Konspiracja pełna była zachowana. Wiedziałem to tym tylko ja, moja mama, pani Zofia Pogłódek (zajmowała się dostarczaniem klisz z tekstami z Warszawy) i drukarz Krzysztof Muzyka. Moja mama była kolporterem. Duża posesja pozwalała na to, by wynosić wydrukowane materiały z drugiej strony, przez wyjście na drugą ulicę. To była spora paczka. Kiedy przyjeżdżałem, działałem przy powielaczu. Nawet żona po latach przyznała, że nie była tego świadoma, dzieci również,
co się odbywa w nocy, w naszym domu.
- Mimo tego ryzyka nie bał się Pan? W domu żona, małe dzieci...
- Ten okres 16 miesięcy Solidarności, które udało mi się w Polsce przeżyć to był głęboki oddech wolności, to dawało nadzieję i siłę, że jest szansa na zmianę ustroju, choć czasem nie byłem do końca przekonany, że to się dobrze skończy. Dlatego szedłem w kierunku naukowym, by być w jakiś sposób niezależnym od tych wszystkich funkcjonariuszy partyjnych.
Istotną rolę na pewno odgrywała wiara, od 1975 roku byłem związany z ruchem oazowym, to też dawało siłę. Człowiek się bał, ten lęk towarzyszył mu każdego dnia. Ale też logiczne myślenie i zgadywanie poczynań innych ułatwiało sprawę. Bałem się dekonspiracji, że mnie wreszcie ktoś zatrzyma. Nie chciałem tego, nie było to w mojej naturze, by być w zamknięciu, wolałem być na wolności.
- Jeśli chodzi o samorząd lokalny, 1990 rok w Starachowicach, jak Pan wspomina ten moment przełomowy, czas transformacji ustrojowej w mieście?
- Będąc związany z ruchem oazowym, brałem udział w spotkaniach i mszach za Ojczyznę, które organizował ks. Tadeusz Jędra w Kościele pod wezwaniem Wszystkich Świętych po 1986 roku. Trzeba było je obsługiwać. Znałem parę osób, m.in. Adasia Krupę. Miałem dwojakie możliwości działania, także za sprawą pracy na Politechnice Świętokrzyskiej w Kielcach - wszedłem w skład pierwszej reaktywowanej komisji zakładowej Solidarności .
Dojeżdżając, do Kielc, czułem się jednak odpowiedzialny za to, co się dzieje tu lokalnie, choć nie chciałem być kojarzony z konspiracją bezpośrednią. Podczas jednego z takich spotkań powstał Komitet Obywatelski, potem był
Świętokrzyski Komitet Obywatelski Solidarność w Kielcach.
Poznałem wiele osób, to się samo rozwijało, jak ktoś chciał coś robić.
- Został Pan pierwszym prezydentem Starachowic po transformacji ustrojowej, spodziewał się Pan tego?
- Moje plany były trochę inne - miałem iść w kierunku naukowym. Co prawda byłem zaangażowany w ruch komitetów obywatelskich, nawet jeździłem z przyszłymi posłami do Sejmu. Było to dosyć ciekawe doświadczenie, byłem koordynatorem z ramienia ówczesnego senatora Stępnia do organizowania wyborów samorządowych, znałem dużą część tych osób, które mówiły jak to ma się odbywać, mieliśmy spotkania z przyszłymi radnymi. Znałem genezę samorządu terytorialnego, wiedziałem co to jest ten samorząd. A wtedy niektórzy byli wciąż zakotwiczeni przy Radach Narodowych, które z samorządnością niewiele miały wspólnego.
Ja natomiast byłem już po wstępnych rozmowach w Ministerstwie Spraw Zagranicznych, bo zawsze chciałem wrócić na wschód, ale w takiej bardziej sprawczej roli. To uważałem za swój obowiązek, do czegoś trzeba było doprowadzić pamiętając o posłaniu Solidarności do narodów Europy Wschodniej z 1981 roku. Ale najpierw trzeba było wygrać wybory w 1989 roku.
Udało się to, potem był wybory samorządowe. W sierpniu 1990 roku, po wyborach, w których zresztą startowałem, dostałem propozycję z MSZ, ale odmówiłem.
- Samorząd lokalny okazał się silniejszy - którą z decyzji na stanowisku prezydenta uważa Pan za kluczową?
- To był zupełnie inny czas, wszystkie decyzje były kluczowe. Tworzyliśmy od początku zręby samorządności. My nie zajęliśmy miejsca Rad Narodowych, to była odrębna autonomiczna jednostka, która miała się rządzić, miała swój własny budżet i sama o sobie decydować. Miała też tworzyć własne struktury, na początek trzeba było zorganizować pracę w urzędzie, dostosowując ją do nowych kompetencji, potem była kwestia jednostek pomocniczych, w tym pomoc społeczna kluczowa w owym czasie. Kolejne kwestia to wodociągi, które wtedy nie były miejskie a wojewódzkie.
Przejmowaliśmy też ciepłownictwo, rozpoczęte inwestycje. Jedną z takich ważnych decyzji była kontynuacja budowy wiaduktu. Chęci były, ale nie mieliśmy na to ani grosza. Dlatego też wiadukt w Starachowicach Wschodnich pozostał w planach bez szans na finansowanie.
Gmina miała same długi, zaciągnięty kredyt na budowę, SP nr 13, Spółdzielnia Wanacja się dobijała, żeby spłacić im kredyt. Ale tych pieniędzy było bardzo mało, dylematy były każdego dnia.
- Co przerastało, spędzało szczególnie sen z powiek?
- Kwestią numer jeden, choć nie leżało to w kompetencjach samorządu, były zwolnienia z Fabryki Samochodów Ciężarowych. W jednym dniu otrzymałem informację, że pracę ma stracić około 6000 osób. Tylko co może zrobić w tej sytuacji prezydent miasta? Zaczęły się rozmowy z przedstawicielami rządu, zaczęliśmy organizować Urząd Pracy. Bardzo często rozmawiałem z ministrem pracy Jackiem Kuroniem, kontakt z nim był pewnie dużo łatwiejszy niż obecnie.
Potem dobijaliśmy się do jego następcy Michała Boniego, do premiera, bo sytuacja była tragiczna.
W opinii części osób nie pojmowano, że prezydent miasta nie ma wpływu na sytuację w fabryce. To, co mnie ratowało to przekonanie, że jeśli chcesz podejmować rozmowy na szczeblu rządowym, musisz przedstawiać konkretne rozwiązania, na które być może nie ma się pieniędzy, lecz mogą one przynieść zmianę sytuacji. Dzięki temu mieliśmy jakieś środki z funduszu pracy, one zawsze były niedostateczne, ale dawały jakieś możliwości działania.
W końcu przedstawialiśmy pewne strategie działania - z ówczesnym dyrektorem Fabryki byliśmy na posiedzeniu Rady Ministrów, na spotkaniu z premierem Bieleckim. I pewne decyzje tam zapadły, bo nie można było przejść obojętnie wobec tego, że ludzie tracą pracę.
Nawiązywaliśmy kontakty z partnerami zagranicznymi, z późniejszą minister Grażyną Gęsicką (utrzymywaliśmy kontakt, aż do jej tragicznej śmierci) - powstała pierwsza strategia rozwoju Starachowic. Jedną z kluczowych kwestii było powstanie Specjalnej Strefy Ekonomicznej.
- To było antidotum na ówczesną sytuację?
- Sytuacja była tragiczna, spędzało mi to sen z powiek, to były rozwiązania, które mogły spowodować, że Fabryka, by przetrwała, bo de facto ona dzisiaj jest, ale to poszło po innej linii. SSE niejako była lekarstwem na sytuację powiązania miasta praktycznie z jednym dużym zakładem pracy. Ten system wspierania przedsiębiorczości w założeniu miał być na co najmniej10-15 lat. Powstała Agencja Rozwoju Regionalnego, powstał Inkubator Przedsiębiorczości i inne projekty wsparte środkami europejskimi.
- Czy te kontakty z ludźmi na wyższych szczeblach władzy, m.in. z G. Gęsicką spowodowały, że zdecydował się Pan kandydować do Sejmu?
- To było chyba naturalne. Te partie, które wówczas powstawały były bardzo słabe. Widząc, że ktoś jakoś sobie radzi, pojawiła się taka propozycja. Dobrze to wspominam, to były cztery lata ciężkiej pracy. Potem doszło do załamania się Akcji Wyborczej Solidarność, z której startowałem. Zaczęło powstawać PiS i PO. Niewiele się zmieniło, problemy zostały te same. Ale mam pewną satysfakcję, nauczyłem się pracy legislacyjnej, interpretowania prawa. Na każdym etapie mojej zawodowej ścieżki, uczułem się nowych rzeczy. Do tego trzeba mieć zacięcie.
- Czy samorządność, którą Pan budował, spełnia dziś Pana oczekiwania? To jest to, co miało być w założeniach?
- Może nie do końca, ale samorząd coraz lepiej się formułuje, coraz lepiej się ma. Jeśli ludzie, którzy rządzą samorządami wykazują predyspozycje organizatorskie i pewien pragmatyzm, to generalnie idzie to do przodu, choć znam jednostki, że proces ten przebiega kiepsko.
- Jak ocenia Pan samorządność w Starachowicach?
- Będąc zupełnie bezstronnym, bo codziennie dojeżdżam do pracy w Kielcach, widzę zmiany, cieszą mnie one. Z perspektywy zwykłego obywatela, jest bardzo przyzwoicie. Nowe drogi, wiadukty, które są kontynuacją pierwotnych planów, budowa mieszkań, bo ich głód był zawsze. Starachowice dobrze się rozwijają.
- Co chciałby Pan ocalić od zapomnienia, jeśli chodzi o Pana społeczno-polityczną działalność?
- Pewne nowatorskie rzeczy, które powstawały, dają efekty i dobrze byłoby je wykorzystywać. Nie tylko jednym narzędziem można oddziaływać na rozwój społeczeństwa. Dobrze byłoby pokazać, jak te pierwotne pomysły o SSE wyglądały. Nie ma czystego ideału, model musi być dobrze dobrany do danej sytuacji, trzeba się kierować umiejętnościami i zdolnościami ludzi, którzy zamieszkają dany teren.
Rozmawiała Ewelina Jamka
Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.

Komentarze opinie