
Andrzej Jacek Tarnowski, człowiek-orkiestra, postać zaangażowana szeroko w działalność społeczną. Nauczyciel, harcerz, instruktor turystyki, animator seniorów i miłośnik historii. Jego praca łączy edukację, aktywność fizyczną i regionalną tożsamość, zarówno dla młodzieży, jak i seniorów. Stanowi przykład służby i zaangażowania obywatelskiego. Jak to wszystko pogodzić? Rozmawiała Ewelina Jamka.
- Lata aktywności zawodowej, to praca nauczyciela. Gdzie stawiałeś pierwsze kroki nauczycielskie?
- Moje pierwsze doświadczenia belferskie są z okresu studiów w studium nauczycielskim - pierwsze praktyki studenckie miałem w mojej byłej szkole nr 9 na Majówce. Pamiętam uczennice i uczniów. Byli moimi sąsiadami, kilka lat ode mnie młodszymi. Wśród nich chłopaki - urwipołcie. I nagle zamiast cześć - zaczęli mówić dzień dobry, proszę pana.
Stawałem się nauczycielem. Uczyłem się być nauczycielem. To były zupełnie nowe doznania.
Pierwszą pracę podjąłem w szkole na Orłowie, w szkole nr 1. Tam cztery lata pracowałem i bardzo dobrze pamiętam nazwiska, imiona dzieci, które uczyłem.
40 lat byłem związany z zawodem nauczyciela i chyba całe 40 lat uczyłem się tego zawodu. Miałem szczęście do ciekawych uczniów. Oni mnie dużo nauczyli. Mówię to z uśmiechem, nie prześmiewczo. Do dziś mam wśród moich byłych uczniów i tych z 50-60, i tych z 80 lat, przyjaciół, z którymi jestem na przyjacielskiej stopie i w dalszym ciągu się od nich uczę.
- Zaczęło się od SP nr 1. Co było potem?
- Różne losy mnie rzucały: do prowadzenia Klubu Nauczyciela, i do pracy w internacie szkoły zawodowej. Dla uniknięcia rutyny zawodowej popracowałem też w warsztacie stolarskim. Wylądowałem w SP nr 11 na swojej dzielnicy, na "swojej wsi". I to były udane lata zawodowe.
Ponadto za sprawą Jadwigi Soboń i Andrzeja Kołodziejczyka związałem się z nowoczesnym ruchem rozwojowym osobistym i zawodowym propagowanym przez Polskie Towarzystwo Psychologiczne. Po ok. 20 latach pracy w publicznej oświacie razem z Jadwigą, Andrzejem i moimi niepokornymi przyjaciółmi, m.in. byłą uczennicą Anią Babicką i Krzysztofem Jabłońskim oraz kilkoma rodzicami wstąpiliśmy do Społecznego Towarzystwa Oświatowego, które nieco wcześniej zawiązało się w Polsce. Współorganizowaliśmy w Polsce oświatę niepubliczną. To było moje kolejne 20 lat doświadczeń w Społecznej Szkole Podstawowej STO, skąd odszedłem na emeryturę.
- Gdybyś miał zestawić edukację w szkole publicznej i w szkole społecznej, stworzonej przez rodziców i nauczycieli, to jakie zalety ma forma edukacji?
- Wtedy zmieniało się wokół nas wszystko. Budowania niepublicznej oświaty podjęło się środowisko ze Stowarzyszenia Starachowickich Nauczycieli Zdrowa Szkoła znaczące wtedy nie tylko w regionie, ale w Polsce. Mieliśmy siedzibę w Pałacyku – w starym pałacyku, który pamiętam jeszcze z lat 50. jako przedszkole. Działaliśmy w tym upadającym, rozsypującym się Pałacyku. Wiele lat później miałem spory wkład w jego rewitalizację, z czego mam satysfakcję.
Ale jeżeli chodzi o porównania, to trudno jest porównywać, nie chciałbym tego robić. To są bardzo często dwa światy. Kiedy konstruowaliśmy swój pomysł z rodzicami na tę szkołę społeczną, ona miała być wręcz antidotum na rutynę szkolnictwa publicznego. Nowości oświatowe w Polsce, skończyły się reformą oświatową. Niekoniecznie udaną.
- Dlaczego nieudaną?
- Czułem się trochę współautorem nowej reformy edukacyjnej, Po paruletnich działaniach koncepcyjnych i warsztatowych w środowiskach naukowych, akademickich, ekonomicznych, oświatowych, rodzicielskich, uczniowskich oddaliśmy to urzędnikom ministerialnym i parlamentarnym do opracowania. Wyprodukowano ustawę, której w wielu jej zapisach nie mogłem zrozumieć. Idea umarła śmiercią naturalną. Coś przegapiliśmy - siłę, którą jest po prostu biurokracja. Przegapiliśmy moment, kiedy autentyczni "robotnicy oświaty", w najlepszym tego słowa znaczeniu, zaufali ludziom, którzy to ubrali w prawo. Prawo, które psuje masę rzeczy, pomysłów. Biurokracja, która jest częścią naszej rzeczywistości wzięła górę i nagle zacząłem poruszać się w świecie, który przestawałem rozumieć.
- Mimo to przez dwie dekady działałeś w tej rzeczywistości z powodzeniem, udzielając się też poza szkołą. Skąd wzięła się pasja do historii i turystyki?
- Z rodzinnego domu. Miałem szczęście do rodziców i najbliższej rodziny. Miałem takich rodziców, którzy przy ich nadopiekuńczości jednak potrafili "wstawić mnie do rzeki" - rzeka cię wychowa. To była Kamienna, Wisła, Iłżanka. Wstawili mnie do lasu – "las cię wychowa". I to były puszcze. Z jednej i z drugiej strony rzeki Kamiennej. I to mnie wychowywało.
W tej całej troskliwości rodziców, otoczony byłem ogromną ilością książek, a w kiosku obowiązkowo była teczka na prasę. Czytałem wszystko, i dziecinne i dorosłe, od prasy codziennej do tygodniowej i miesięczników. Pamiętam pismo Polityka, które bardziej tata czytał i pismo Kultura, które także czytałem ja, mama i moja młodsza siostra Anna. W pewnym momencie, a to już były lata 70., poszła informacja, że będą łączyć dwie redakcje. Polityki i Kultury. No i fantastyczny dowcip. Będzie z tego Politura.
Cały czas w tym realnym, siermiężnym socrealizmie pocieszaliśmy się ogromną ilością dowcipów i anegdot. Od tych śmiesznych, przez złośliwe, po parapolityczne. Ale jeszcze żaden dowcip nie rozłożył żadnego systemu politycznego. Pamiętam, że miejscowa tzw. władza bardzo nie lubiła tych dowcipów.
- Chowałeś się w okolicach Kamiennej i Iłżanki, a gdzie były wycieczki rodzinne?
- Najważniejsze były niedziele. Od początku lat 50-tych, kiedy przychodził maj, to od maja do września, w prawie każdą niedzielę o godzinie 6. rano wsiadaliśmy w pociąg w Starachowicach Zachodnich i jeździliśmy w okolice Marcinkowa i Grzybowej Góry. Tam wysiadaliśmy, oczywiście zaprowiantowani i z kocykiem - buszowaliśmy po tych lasach i rzekach, łowiąc rybki kiełbiki, raki i zbierając runo leśne. Woda była czysta aż do lat 70. kiedy chemia zniszczyła naszą przyrodę, i w Kamiennej i w Puszczy Jodłowej.
- Marcinków i Grzybowa Góra to te bliższe tereny, a dalsze trasy w regionie świętokrzyskim, jakie byś polecił?
- Ożarów. Rodzinne miasto mojego ojca. Wieś Nowe i wieś Linów nad Wisłą. Sandomierz. Kazimierz, Puławy. Tak myślę, że od ujścia Pokrzywianki w okolicach Sandomierza, aż do Kazimiera Dolnego i Janowca, to prawie każdy dołek na Wiśle poznałem. Pamiętam statki, które kursowały, które woziły pasażerów po Wiśle. Tam też spędzaliśmy czas. Ciszyca. Kolonia Nadwiślańska, Solec. Z tej okolicy pochodzi moją żona Eliza. Takie tam powiślańskie i świętokrzyskie koneksje.
- Od razu zaiskrzyło?
- Poznaliśmy się w Starachowicach. Eliza podjęła pracę jako tłumacz w fabryce samochodów ciężarowych. Jako stypendystka. No i tu się poznaliśmy. Chyba coś zaiskrzyło, ale trzeba było trochę czasu. Gdybym miał sobie wystawić cenzurkę jako atrakcyjnemu młodzieńcowi, to powiem tak – zabiegałem o sympatię panienek, ale niełatwo było o wzajemność. Nigdy nie było od pierwszego wejrzenia. Chyba na Tarnowskiego trzeba było trochę czasu?
- Turystyka, a co za tym idzie harcerstwo odegrało ogromną rolę w Twoim życiu, skąd to zamiłowanie?
- Jako dzieciak i jako młodzieniec nie miałem szczęścia do harcerstwa. Wokół były znaczące postaci, twórcy harcerstwa starachowickiego, jak dh. Ludmiła Mazurkiewicz, Stefan Derlatka, Jerzy Wojewoda, Henryk Rymarczyk - przedwojenni harcerze. Oni tworzyli świat harcerski ale ja w wieku dziecięcym i młodzieńczym jakoś nie miałem szczęścia się do niego przykleić.
Od 1956 roku odnawiało się harcerstwo. Troszkę tak na siłę polityczną i trochę tak z autentycznych potrzeb. Byłem uczniem dzisiejszej dziewiątki, wtedy tzw. TePeDówki (Towarzystwa Przyjaciół Dzieci), kiedy zaczęto tam wprowadzać harcerstwo. Niezbyt przygotowany instruktor próbował to harcerstwo zaszczepić. Pamiętam zbiórki z programem czytania książek. Na przykład "Anaruk, chłopiec z Grenlandii". To było nieatrakcyjne dla mnie żywego chłopaka, który lubił wyzwania i "wyszedł z lasu i z rzeki". Nie pamiętam swojego przyrzeczenia harcerskiego. Bardzo pamiętam obóz w Michałówce pod Puławami dowodzony przez hm. Jerzego Krukowskiego.
Obowiązkowe były czerwone chusty. Moi koledzy, rówieśnicy jakoś trwalej załapali się do tego harcerstwa. Mnie to jakoś się wymykało.
- Ale jesteś częścią tego środowiska?
- Tak. Od kiedy zostałem nauczycielem, odbyłem szybki, przyspieszony kurs instruktorski. Zobowiązanie instruktorskie trochę w ekspresowym tempie składałem pod wieżą spadochronową w Katowicach. To było w nocy. Potem pełniłem nieudaną rolę tzw. opiekuna jakiejś drużyny. Pracowałem wtedy w SP nr 1, gdzie była doświadczona druhna Maria Zakościelny-Mroczkowska. Prowadziła to harcerstwo bardzo udanie. Ja tam znowu byłem troszkę z doskoku, z boku. Rajdy niekoniecznie były dla mnie atrakcyjną ofertą, bo ja byłem rajdowicz rodzinny, kameralny, na półdziko, w sposób niestowarzyszony. I dopiero kiedy w połowie lat siedemdziesiątych przeniosłem się do "jedenastki", trafiłem na hm. Ryszarda "Grubego Rycha" Nosowicza, który potrafił zorganizować wokół siebie świetne środowisko instruktorów i także rodziców, którym zależało na dzieciach i na harcerstwie. Należeli do niego m.in. phm Henryk Michalski, phm Zdzisław Mroziński, hm Tadeusz Kowalczyk. Stworzyliśmy bardzo silne środowisko na Majówce. To był 11 Szczep Drużyn Harcerskich i Zuchowych im. Bohaterów Westerplatte. Zostałem drużynowym 14. drużyny męskiej. Jedną z gromad zuchowych prowadził Bernard Kasprzycki, obecnie radomski ksiądz. Jedną z najmłodszych naszych harcerek, była dh. Małgosia Smolińska. Jest to aktualnie hm. Małgorzata "Balbina" Ślaska, która nieprzerwanie wspaniale buduje starachowickie harcerstwo.
- Dziś już harcerstwo ze stuletnią historią...
- Niektóre drużyny mają ponad 100 lat, bo powstały w okresie I wojny światowej, jak np. drużyna męska imienia księdza Brzóski założona przez Jerzego Szydłowskiego. Powstawały nowe drużyny i równo 100 lat temu zrzeszyły się w Hufiec starachowicki..
- Harcerski mundur i harcerskie wartości, nie są ci obce, ale od jakiegoś czasu, można cię zobaczyć w mundurach z poprzednich epok. Co chcesz w ten sposób pokazać?
- Przyglądałem się z zainteresowaniem aktywnościom grup rekonstrukcji historycznych, które w ostatnich 30 latach bardzo się rozwinęły. Skłaniam się ku poglądowi, że moje życie to teatr, w którym jakieś tam role pełnię. To role od tragicznych, aż po komediowe. I w tym teatrze życia trzeba się przebierać. Niezrównana animatorka kultury Marta Salamon powiedziała parę lat temu "lubię się przebierać", no i przebieramy się z Matyldą Żelazną-Frąk, Jagodą Rafalską-Kawalec, Anetą i Mariuszem Chmielami, z Grzegorzem Bernaciakiem głównym inspiratorem tego naszego przebierania. Grzegorz jako pasjonat i znawca historii wykorzystuje swoje specjalistyczne zbiory - artefakty, często ogromnej wartości muzealnej, i prowadzi lekcje dla dorosłych, ale też dla dzieci pokazując historię dosłownie na dotknięcie ręką. To niezwykle pożyteczne działanie. To fantastycznie ubogaca szkolne i biblioteczne lekcje historii. Tym mnie Grzegorz kupił.
- To jest właśnie ta kwintesencja ocalenia od zapomnienia. A jakie momenty z dziejów Starachowic, Twojego życia są najbardziej niedoceniane i dlaczego?
- Mam przed oczami chłopca, kilkunastoletniego chłopca, obraz mojego ojca, który zawsze wchodził w kapeluszu i pod krawatem. Przed wszystkimi znajomymi, z którymi się mijał, z elegancją uchylał kapelusza. Lecz ja z dziecięcym instynktem wyczuwałem, że niektórym kłaniał się jak gdyby podobnie, ale jednak trochę inaczej. Wtedy jako dzieciak z Majówki, z blokowiska, gdzie trzeba było się przebijać, czasami pięściami i chamstwem, wtedy tego nie rozumiałem. Ale też nie pytałem wtedy jako dzieciak, z czego to wynika. Te ukłony niby takie same, ale do niektórych sąsiadów jednak trochę inne.
- I z czego ta inność wynikała?
- Dzisiaj już wiem, że żyliśmy się w sąsiedzkim cieniu prawdziwych bohaterów czasu wojny, którzy wtedy byli stłamszeni, wbici pod ziemię przez politykę realnego pseudosocjalizmu. Podam przykład Pana Polikarpa "Konara" Rybickiego , sąsiada z bloku obok. Retorycznie zapytam dlaczego w tamtych latach nie mieliśmy prawa wiedzieć, że to jest bohater narodowy? Nawet w domu głośno o tym się nie mówiło. Chociaż o tym wiedzieli nasi rodzice, nasi wujowie. Wiedzieli i dyskretnie kłaniali się sobie szczególnie. I to wtedy przegapialiśmy. Nas młodych to nie bardzo interesowało. Nie umieliśmy się pytać! Nie do odwrócenia! Ważne były inne sprawy – czy będziemy grali w palanta, w klasy, czy państwa-miasta, lub bijatyka z sąsiadami.
Całe szczęście mamy mądrych historyków. Ale dociekliwi badacze historycy niekoniecznie dzisiaj się cieszą popularnością i akceptacją sporej części polskiego społeczeństwa.
- Dlatego nie udzielasz się politycznie? A przecież masz za sobą epizod samorządowy...
- Poniekąd jestem częścią polityki, bo kiedy jestem jakoś tam aktywny społecznie, to jakoś wpisuję się i współtworzę lokalną politykę. Natomiast nigdy nie byłem, nie będę politykiem. Polityką lokalną, państwową, światową bardzo się interesuję, lecz nie mam potrzeby być politykiem.
- Wygarbowanej skóry brakuje?
- Kiedyś mój młody, mądry przyjaciel Jarek Babicki, gdy upływała kadencja mojego pobytu w Radzie Gminy, zapytał mnie: "No jak panie radny się czujesz zepchnięty do tzw. opozycji, w roli bezradnej mniejszości ? Jak tam twoja skóra ?" Nie miałem grubej skóry i nie mam do dziś, z czego jestem rad.
- Skoro nie polityk, to na pewno sportowiec z workiem medali z Mistrzostw Polski i nie tylko...
- Sport traktowałem zawsze raczej rekreacyjnie, amatorsko. Byłem drobnej postury lecz żywy i zwinny. Rosłem powoli do 21. roku życia. Chętnie skakałem, biegałem, pływałem. Podglądałem miejscowy sport. Do tenisa, do lekkiej, do koszykówki klubowej nie miałem szczęścia jakoś się zakotwiczyć. Nie byłem dla trenerów atrakcyjny, jak moi koledzy, rówieśnicy, którzy byli nad wiek rozwinięci, bardziej utalentowani i sprawni fizycznie, trenowani w klubach, np. w STARze czy w sąsiednich klubach w okolicy. Oni byli używani do zdobywania punktów dla klubów. Przy całej mej sympatii dla trenerów, to ci najzdolniejsi zostali "zaorani". Niektórzy do dzisiaj żyją, lecz ich organizmy są "wrakami". Zbyt wcześnie "zużyto" ich talenty.
Cały czas regularnie i dość wszechstronnie ćwiczyłem zgodnie z potrzebami temperamentu.
Szczęśliwie mój organizm nie został "przeeksploatowany". Poza tym zapewne zadziałały predyspozycje genetyczne i dlatego w starszym wieku startowałem w mistrzostwach Polski w triatlonie, w biegach górskich w stylu anglosaskim, w mistrzostwach świata w biegach górskich w stylu alpejskim byłem najwyżej sklasyfikowanym z Polaków w kategorii 60+.
Zdobywałem medale w bieganiu przez płotki. Mam medale i pamiątki z długodystansowych biegów ulicznych. W mistrzostwach Polski w chodzie sportowym zdobyłem złoty medal. Nazbierało się tego trochę.
- Aktywność fizyczną promujesz nie tylko wśród młodych, ale również seniorów. Jak Ci się to udaje?
- Trzymam się tu pewnej zasady. Zasłyszałem bardzo dawno temu jak organizować zajęcia w obszarze kultury fizycznej dla dzieci, dla dorosłych, dla seniorów. Więc
dla dzieci i dla seniorów należy organizować tak samo jak dla dorosłych, tylko o wiele lepiej.
Od pieluszki do pampersa. Zaprzyjaźnieni "moi" seniorzy też tak żartują, że kiedy chodzą na spotkania swoje klubowe, seniorskie, czy do domu dziennego pobytu, to idą do swojego przedszkola.
Większość moich znajomych seniorów ten etap "pampersa" przechodzi z pogodą ducha i z dystansem. Wręcz można powiedzieć że z pokorną zgodą na swoje starzenie się. Wielu 70-80-90-latków należy do licznych w Starachowicach klubów seniorskich. Wielu z nich chętnie ćwiczy fizycznie. Ja proponuję im ćwiczenia według pewnych zasad: słuchaj własnego organizmu, czuj swoje ciało, rób to co możesz i niekoniecznie korzystaj z oferty trenera, rób to co ci twój mądry organizm podpowiada, rób to na co masz ochotę i to co ci sprawia radość.
Ja tej zasady trzymając się, obserwuję swój organizm, który jest dziwnie "młody". Sam nie wiem dlaczego, pewnie to uwarunkowania genetyczne. Być może mój aktywny, ale nieprzeforsowany dotychczasowy styl życia pozwala mi na utrzymywanie niezłej formy i zadowalającego stanu organizmu. Co nie znaczy, że nie rdzewieję...
- Gdybyś miał wskazać pewną historię, osobę czy wydarzenie w Starachowicach, które twoim zdaniem jest godne odświeżenia, zapamiętania, pokazania?
- To Robotnicze Stowarzyszenie Twórców Kultury zrzeszające miejscowych poetów, malarzy, fotografików, pisarzy, ludzi niespokojnego ducha, kreatorów, inspiratorów. RSTK powstało w latach 70-ych. Osobą sprawczą, menadżerską był Andrzej Zatorski, redaktor Budujemy Samochody. Andrzej, nieźle umocowany u źródeł "władzy", swymi kontaktami, zdolnościami organizacyjnymi integrował i uruchamiał niesamowite lokalne zasoby kulturowe.
Również mój tata, Konstanty, tam też znalazł swoje miejsce. Intelektualista, filozof, chemik, współtwórca regionalnej, świętokrzyskiej grupy literackiej "Ponidzie". Miał kontakty z poezją i z warsztatami pisarkimi, np. z Ernestem Brylem, z high life`em świętokrzyskiej poezji i literatury polskiej.
W połowie lat 80-tych przy "emdeku" stworzyliśmy Teatr Poezji i Muzyki "Verbum" z Lidią Pokuszyńską, Piotrem Mrózkiem, Pawłem Piotrem Wikierą, Leonardem Weimannem, Anną Kubik, Janem Maslonkowskim, Lidią Łojek, Iloną Traczyk. To była taka nasza intelektualna emigracja – niezgoda na ówczesną rzeczywistość. Poezją i muzyką "wojowaliśmy" z systemem lat 80.
- To oni są wzorem dla młodego pokolenia? Jakie przesłanie miałbyś dla młodzieży?
- Młodym polecam: słuchajcie, pytajcie, nagrywajcie. Macie dzisiaj takie możliwości, których ja nie miałem. Miałem wielkie, ciężkie magnetofony. Popatrzcie ile, np. w Lipiu, w Brodach, w Jasieńcu przegapiliśmy postaci, które mogły przekazać nam przebogatą historię tych ludzi, tych lasów, tej ziemi. Naszej Małej, acz Wielkiej Ojczyzny. Przepadły historie, których nie zapisaliśmy.
Nasza pamięć, ta pamięć organiczna, fizjologiczna i intelektualna ma ok. 200 lat. Nasze dzisiejsze reakcje, to jak myślimy, jak czujemy, mówimy, współodczuwamy są prawie tożsame z reakcjami pradziadków naszych pradziadków sprzed 200 lat. Mam poczucie, że przegapiłem przed 50-40-30-ma laty szanse posłuchania i zanotowania słów i myśli naszych starszych w rodzinie, naszych sąsiadów. Mam wrażenie, iż "uciekło" mi zrozumienie 200 lat tak myślących i tak mówiących filozofią życiową. A to przegapiłem. Młodzi nie przegapcie tego. Słuchajcie, pytajcie, nagrywajcie. Ocalajcie od zapomnienia.
Rozmawiała Ewelina Jamka
Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Ten komentarz jest ukryty - kliknij żeby przeczytać.