Henryk Madejski, lekarz medycyny, specjalista z zakresu chirurgii, anestezjologii i intensywnej terapii, którą wdrażał w starachowickim szpitalu. Mentor w środowisku medycznym, wieloletni ordynator oddziału intensywnej opieki medycznej. Odznaczony Złotym Krzyżem Zasługi, Zasłużony dla Starachowic, Kielecczyzny, dla Fabryki Samochodów Ciężarowych.
- Pochodzi pan z małej wioski w gm. Rzeczniów, skąd pęd do nauk medycznych? Kto lub co wywarło wpływ na wybór tej ścieżki zawodowej?
- W tych czas, kiedy zdawałem na studia potrzeby medyczne wielu chorych ludzi w okolicy, w rodzinie były duże, podobnie jak moje skłonności do nauk biologicznych i obcowania z przyrodą. To mnie natchnęło do startowania na studia medyczne.
- Czasy, w których przyszedł Pan na świat, jak również czas dorastania odegrały tu również jakąś rolę?
- Urodziłem się w styczniu 1940 roku, parę miesięcy po bitwie pod Iłżą, gdzie uległy spaleniu całe wioski, czasy okupacji od 1943-45 ledwo pamiętam, ale rzeczywiście były to trudne czasy.
- Ukończył Pan Szkołę Podstawową w Pasztowej Woli, potem Liceum Ogólnokształcące w Iłży, w końcu Akademię Medyczną w Białymstoku. Dlaczego wybrał Pan Podlasie na studia?
- Podstawówka i liceum były najbliżej miejsca zamieszkania. Akademia Medyczna w Białymstoku była wtedy najmłodsza, miała ambicje rozwoju, dlatego tam spróbowałem swoich sił. Nie tylko ja tam próbowałem podejść, bo studiowało tam wielu lekarzy, którzy pracowali potem w Starachowicach, np. dr Czechowicz, dr Nejdthart, dr Krzemiński, dr Zielińska.
- To była młoda uczelnia z ambicjami, ale Panu również ich nie brakowało. W rodzinie nie było tradycji medycznych?
- Ludzie pochodzenia wiejskiego raczej nie szli wtedy na medycynę, ten pęd do nauki po wojnie dopiero się zaczynał. A że była możliwość uzyskania stypendium, bez tego nie byłbym w stanie studiować.
- Po studiach w Białymstoku powrócił Pan w rodzinnie strony. Szpital w Starachowicach to była pierwsza i jedyna Pana praca?
- Rozpocząłem pracę dokładnie w czerwcu 1963 roku, zaraz po ostatnim egzaminie. To był okres rządów Władysława Gomułki, panowało ubóstwo, skromne nakłady szły na służbę zdrowia - to była inteligencja pracownicza traktowana jako służba pomocnicza. Możliwości szpitala były niewielkie, obsada kadrowa o wiele bardziej skromna. Nie było jednostek pomocniczych jak laboratorium, służba krwi, to było bardzo ubogie. Struktura szpitala nie była tak rozbudowana, jak teraz, choć na tle województwa wyglądał on całkiem nieźle. To był pierwszy szpital wybudowany po II wojnie światowej, Niemcy go przeznaczyli na magazyn. Jego budowa zakończyła się na początku lat 50. Był oddział ginekologii i położnictwa, neonatologii, chirurgia, ortopedia, dwa oddziały wewnętrzne, oddział zakaźny, oddział neurologiczny i oddział okulistyczny, gdzie była rotacja pracowników. Dyrektorem szpitala i ordynatorem chirurgii był dr Grenda, który został awansowany na dyrektora szpitala wojewódzkiego w Kielcach. Jak zawsze w takich sytuacjach część personelu się zmieniła. Liczebność kadry nie była duża, na poszczególnych oddziałach było 2-4 lekarzy. Nie było Szpitalnego Oddziału Ratunkowego, była Izba przyjęć, gdzie było trzech lekarzy dyżurnych, gdzie przyjmowało się wszystkich pacjentów i załatwiało się bardzo wiele rzeczy w skromnych warunkach.
- O skromnej strukturze szpitala świadczy fakt, że nie było anestezjologii. Pan zaczynał od chirurgii, wdrażając się do pracy na oddziale intensywnej opieki medycznej? Jakie były największe wyzwania w dziedzinie medycyny w latach 70-80?
- Anestezjologia w Polsce po II wojnie światowej rozwijała się w klinikach. W szpitalach terenowych powiatowych, znieczulenia były wykonywane przez personel pomocniczy, przez pielęgniarki, felczerów, w ostateczności przez lekarzy. Odbywało się to najczęściej przy użyciu eteru, który nakładało się na maskę i pacjent to wdychał. Ten, co znieczulał też to wdychał. Eter był wybuchowy i łatwopalny. Chirurg nie miał lekko. Zabieg rozciągał się w czasie, nie było możliwości wykonywania zabiegów w sposób bardziej optymalny. A czas był bardzo ważny. Trwało wprowadzenie do znieczulenia, potem wybudzanie - w takich warunkach się to odbywało. Postęp medycyny jednak był, podobnie jak chorzy i trzeba było ich leczyć w taki czy inny sposób. Z czasem anestezjologia dotarła i do nas.
W Starachowicach nie byłem absolutnym pionierem w tym zakresie. Dr Grenda z dr Olejarczykiem prowadzili znieczulenia - obaj poszli do Kielc, tam organizować anestezjologię a ja zostałem. Kiedy zaczynałem prace w 1963 roku, lekarzy obowiązywał dwuletni staż podyplomowy. Powinienem go odbywać na czterech oddziałach, ale potrzeby oddziału chirurgicznego były takie, że praktycznie cały staż spędziłem na chirurgii. Kiedy skończyłem staż zdecydowałem, że pójdę w kierunku anestezjologii. Odbywałem trzymiesięczny kurs w Akademii Medycznej we Wrocławiu. To był 1965 rok. I od 1966 roku został utworzony oddział anestezjologii, były 3-4 pielęgniarki. Potem doszli kolejni lekarze śp. dr Edward Cymbalista i budowaliśmy oddział od zera. Ówczesna obsługa, warunki, zaopatrzenie było zupełnie inne od tego, co było potem. Szpital dysponował jednym aparatem do znieczulenia na dwa bloki operacyjne dla ginekologii i chirurgii - windą transportowano ten aparat.
- Trudnych momentów zatem nie brakowało? Czy są operacje lub sytuacje medyczne, które szczególnie Pan zapamiętał – jako trudne, przełomowe lub poruszające?
- Zmagania w medycynie na chirurgii, w anestezjologii to była codzienności. Obsługiwaliśmy teren obejmujący 100 tys. ludzi. Jeszcze więcej różnego rodzaju schorzeń. Np. możliwości leczenia choroby wrzodowej - dziś przy pomocy farmakologii, wtedy tylko operacyjnie. Brak dobrej diagnostyki, nie było USG. Diagnoza odbywała się na podstawie badania lekarskiego i wywiadu, czy skromnych badań radiologicznych.
- Oddział intensywnej opieki medycznej był szczególnie obciążający, przez obcowanie ze śmiercią. Jak sobie Pan doktor z tym radził? Były momenty zwątpienia?
- Intensywna terapia narodziła się dużo później. Anestezjologia poszła w różnych kierunkach, np. dziecięca, bo inaczej znieczula się małe dziecko a inaczej dorosłego człowieka. Z tego wyrosła cała medycyna ratunkowa – powstał SOR, podobnie jak medycyna paliacyjna i leczenia bólu. To wynikało z potrzeb, było efektem postępu. Cały czas trzeba było się szkolić, zdobywać specjalizację, robić odpowiednią ilość kursów – to wiązało się z wyjazdami z domu. Trzeba było pogodzić i naukę i pracę i dom. Z czasem wprowadziliśmy dyżury anestezjologiczne. Tego człowiek nie robił sam. To był zespół ludzi: Maria Adamczyk, Marzena Ambroży, Jerzy Borowiec, Edward Cymbalista, Grażyna Gąś, Anna Janikowska-Hurej, Ewa Łukasiewicz, Henryk Madejski, Marek Myśliwski, Wacław Nicpoń, Maria Wysokińska-Salwa. Niektórzy poszli potem w inne specjalizacje, ale razem tworzyliśmy anestezjologię w Starachowicach.
- Czy Pana zdaniem służby medyczne dziś cieszą się należnym autorytetem społecznym?
- Ludzie zdają sobie sprawę, że bez lekarzy nie da się żyć. Oczekiwania oczywiście są dużo większe niż możliwości, bo ludzie chcieliby mieć dostęp do najnowszych osiągnięć a tak jak w życiu bywa różnie. Trzeba sobie zdać sprawę z tego, że ludzie są śmiertelni i medycyna nie jest w stanie zapewnić komuś nieśmiertelności. Są choroby uleczalne i takie, z których nie da się uleczyć.
- A skąd Pana zdaniem to niezadowolenie społeczne, jeśli chodzi o służbę zdrowia?
- To wynika z trudnej dostępności do świadczeń, oczekiwania na zabiegi, kolejki do specjalistów i nie zawsze dobra organizacja pracy. System służby zdrowia generalnie nie domaga. Bardzo często zmieniają się ministrowie zdrowie a każdy ma swoją koncepcję i wizję zarządzania. Jeszcze jedna się nie utrwali a już pociąga kolejne zmiany - to są efekty. Poza tym środkami w służbie zdrowia można byłoby lepiej zarządzać. One często nie idą tam, gdzie są najbardziej potrzebne, ale tam, gdzie ktoś ma najlepsze możliwości dojścia.
- Z tego wynika deficyt lekarzy i pielęgniarek?
- Przyczyna leży w organizacji - były duże utrudnienia w zdobywaniu specjalizacji, odbywaniu staży. Był okres, gdzie zarobki lekarzy i personelu średniego nie były duże. Po pandemii się to zmieniło, ale medycyna, jak inne dziedziny, nie lubi zmian. A tu co minister to inna koncepcja.
- Odchodził Pan ze szpitala 5 lat temu, jak z perspektywy czasu ocenia Pan zmiany w medycynie? Jak zmieniła się organizacja i etos pracy w ochronie zdrowia na przestrzeni lat?
- Odchodziłem na emeryturę z tzw. starego szpitala w 2005 roku, ale pracowałem do 2020 roku. Kiedy szpital został przeniesiony z inicjatywy dr Religii a co stało się w czasie kiedy dyrektorem szpitala był dr Kręcka, warunki diametralnie się zmieniły. Obecnie są inne możliwości lokalowe, warunki pobytu chorych, blok operacyjny w innych warunkach - to jest inna jakość. Powstały nowe placówki pomocnicze, m.in. duży oddział pooperacyjny, intensywnej terapii. Wyposażenie obecnie to jest zupełnie inny poziom.
- A jakieś wyzwania stoją jeszcze przed szpitalem?
- One są zawsze, bo oczekiwania ludzi są duże. Kto się nie rozwija, ten się cofa i wyzwania są zawsze. Wszystko zależy od czynników decyzyjnych. Potrzeby zdrowotne na pewno są bardzo duże.
- Jakie przesłanie chciałby Pan przekazać młodym lekarzom, którzy dopiero zaczynają swoją drogę?
- To, czym jak się zawsze kierowałem – to myśl, że kiedy mam do czynienia z pacjentem zawsze próbuję znaleźć się po jego stronie. Podchodziłem w ten sposób do pracy – co by było, gdybym to ja był na jego miejscu.
Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Ten komentarz jest ukryty - kliknij żeby przeczytać.