
Tak o swoim życiu mówi ks. kapelan Jacek Kowalik, który przez 23 lata pełnił posługę duszpasterską służąc amerykańskim żołnierzom na misjach. Dziś będąc na emeryturze wiedzie spokojne życie w rodzinnym Parszowie (gm. Wąchock), gdzie pozostaje sercem. Wciąż z sentymentem wraca jednak na Florydę, gdzie przeżył wiele lat...
Ks. Jacek Kowalik (68 lat), emerytowany kapelan wojsk lotniczych Stanów Zjednoczonych jest absolwentem Szkoły Podstawowej w Parszowie, skąd pochodzi oraz LO im. Staszica w Skarżysku-Kam. Jeszcze przed maturą trafił na ogłoszenie Zgromadzenia Księży Chrystusowców dla Polonii Zagranicznej w Poznaniu, które było skierowane do potencjalnych kandydatów myślących o studiach w seminarium. Po rekolekcjach dla maturzystów organizowanych przez Zgromadzenie myśl o wstąpieniu na kapłańską drogę nabierała coraz bardziej realnych kształtów. Mając maturalne świadectwo w kieszeni, w sierpniu 1972 roku kupił bilet i ruszył w kierunku Poznania.
- Przed podjęciem studiów w Seminarium byliśmy zobowiązani do odbycia rocznego Nowicjatu. Było to coś na wzór wojskowego "Basic Training". Nie spodziewałem się wówczas, że za kilkanaście lat podobny "Basic Training" - tym razem dla kapelanów wojskowych - stanie się moim udziałem. Pan Bóg ma naprawdę poczucie humoru - mówi ks. Jacek. Święcenia kapłańskie przyjął w 1979 roku. Cztery lata pełnił posługę duszpasterską w Płotach, potem dwa lata w Szczecinie. W 1983 roku decyzją przełożonych został skierowany do pracy dla Polonii zagranicznej w Stanach Zjednoczonych. Nie ma słowa NIE- Podszedłem do tego pomysłu z wdzięcznością, potraktowałem to jako wyzwanie, zwłaszcza, że w czasie seminarium spotkałem wielu księży pracujących zagranicą. Początki nie były łatwe z uwagi na znikomą znajomość języka angielskiego - w liceum uczyłem się niemieckiego. Ale na szczęście w Sterling Heighest koło Detroit, gdzie pełniłem posługę wszystko odbywało się po polsku - wspomina ks. Jacek, który potem przeniósł się do diecezji Venice na Florydzie. - Tam już nabożeństwa były sprawowane po angielsku, ale spotkałem się z niezwykłą sympatią i wsparciem miejscowej społeczności. Oni na wszystko reagowali entuzjastycznie mówiąc "ok".
Po 10 latach pobytu w diecezji Venice ówczesny biskup Nevins skierował do duszpasterzy list, w którym mówił o potrzebie księży katolickich do służby w jednostkach wojskowych.
- Tak się składa, że na swoje drodze spotkałem wielu emerytowanych kapelanów, którzy opowiadali o pracy wśród żołnierzy na lądzie, morzu i w powietrzu. Aż pięć lat dojrzewała we mnie ta myśl, by pójść tą drogą. Zbliżałem się do 40-stki. To był ostatni dzwonek na taki krok. Nadszedł dzień kiedy musiałem podjąć decyzję, którą drogę wybrać: czy obejmująć parafię zaproponowaną przez biskupa czy posługę żołnierzom. Mimo wewnętrznych rozterek, trudnych wyzwań, rozłąki z rodziną i przyjaciółmi, przy zrozumieniu ze strony przełożonych, wiem, że to była słuszna decyzja - przyznaje emerytowany kapelan. - Moim zdaniem była rozmowa z żołnierzami, stworzeni im miejsca i czasu do tego, służenie swoją osobą w ich chwilach słabości i zwątpienia, by mogli opowiedzieć swoją historię, to co dzieje się w ich życiu. Każde takie spotkanie, rozmowa miały formę spowiedzi. Były to bardzo przejmujące, osobiste rozmowy, o czym nie mogłem nikomu powiedzieć. Poruszali w nich trudne sprawy, jak konflikty w pracy, konieczność wykonywania rozkazów, którym nie mogli się sprzeciwić, czy tęsknota za bliskimi. Mocno w pamięci utkwiła mi rozmowa z kobietą - samotną matką, która z dnia na dzień na rozkaz musiała zostawić dziecko i wyjechać na misję. Obecność kapelana w takich sytuacjach jest nieoceniona. Bo w wojsku nie ma czegoś takiego, jak słowo NIE, musi być ciągła gotowość, nie ma improwizacji.
O krok od śmierci
Ks. Jacek osobiście nie otarł się o śmierć, ale jak mówi był blisko ludzi, którym nie raz życie "przeleciało" przed oczami. Pamiętny był 2011 rok, kiedy wycofywano wojska amerykańskie z Iraku, był blisko żołnierzy, którzy cudem ocaleli. Przez trzy miesiące był świadkiem 136 wybuchów pocisków moździerzowych. Widok krwi na ścianach był bardzo przejmujący, ale na szczęście wtedy nikt nie ucierpiał - moździerz uderzyła w pomieszczenie, gdzie przetrzymywano krew. - Takie momenty uczyły pokory, pokazywały, że nie wszystko od nas zależy - mówi kapelan. - Pamiętam 4 lipca 2011 rok - dzień niepodległości w USA, wieczorem były fajerwerki, ale nie świadczyły one o świętowaniu. Pamiętam samolot pełen żołnierzy, może 250 osób - łza kręciła mi się w oku, że mogłem tam z nimi być, że jestem im potrzebny. Osobiście przekonałem się o tym, po Mszy św. odprawionej w Iraku, kiedy podszedł do mnie żołnierz po siedmiu miesiącach spędzonych w okopach. Kiedy nie miał możliwości kontaktu z duchownym. Zerwał z lewego ramienia munduru emblemat (naszywkę wojskową) i podarował mi go. Dla mnie to najbardziej znacząca pamiątka, jaką posiadam, choć za swoją posługę byłem wielokrotnie odznaczany. Ten gest utwierdził mnie w przekonaniu, że wybrałem słuszną drogę. Że czas i sakramenty, których udzielam znajdują odzwierciedlenie w ludzkich sercach - dodaje.
Ks. Jacek od 2015 roku jest na emeryturze. W okresie letnim przebywa w Polsce opiekując się mamą. Na zimę oboje lecą na Florydę. Będąc w rodzinnych stronach chętnie opowiada o swoim życiu, spotyka się z uczniami w szkołach. W Stanach Zjednoczonych wciąż czuje się potrzebny - założone przez niego Polsko-Amerykańskie Stowarzyszenie Venice w tym roku świętuje 30-lecie istnienia. Działa tam również polska szkoła, do której uczęszcza 50 dzieci.
Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie